Chciałem poznać prawdę

2952

O Jacku Jaworskim można by nakręcić film. I nikt by się na nim nie nudził. Byłby to thriller z sensacyjną akcją, pełną niespodziewanych zwrotów, nasyconą tajemnicami i niebezpieczeństwem; na końcu jednak zwyciężyłoby dobro i sprawiedliwość.

Chcialem poznac prawde 4

Poznałem Jacka 29 lat temu, w roku 1988. Przyjechał, jak ja, do Gdańska na spotkanie z zagranicznym ewangelistą. Jacek zaledwie rok wcześniej odnalazł to, czego całe życie podświadomie szukał — prawdę — i dał się ochrzcić przez całkowite zanurzenie w wodzie na wyznanie swej wiary w Jezusa Chrystusa.

Od sportowca do antyterrorysty

Od razu przypadł mi do gustu, bo był sportowcem, jak ja, tylko o wiele lepszym. Absolwent AWF-u, judoka z szóstym danem (najwyższym w tej dyscyplinie poziomem) i trener tej dyscypliny klasy mistrzowskiej, później jeszcze kolarz i trener kolarstwa górskiego, z zamiłowania taternik i trener drugiej klasy alpinizmu. Jeszcze przez kilka lat wydawał mi się nawet ekscentrykiem, gdy z niezwykłą pasją opowiadał o swoich zainteresowaniach medycyną naturalną, dietą makrobiotyczną, samodzielnie odbieranych porodach własnych dzieci i życiu gdzieś w głuszy na Podhalu. Dopiero gdy poznaliśmy się bliżej, opowiedział mi sensacyjną historię swojego życia. Gdybym chciał poszukać jakiegoś pierwowzoru literackiego, który mógłby postać Jacka od razu przybliżyć, to tylko jedna postać przychodzi mi do głowy — Konrad Wallenrod. A z postaci nieliterackich — pułkownik Kukliński.

Jacek był kiedyś majorem milicji obywatelskiej. Zaczął służbę jeszcze w latach 60., a skończył w 80. Dziś ludzie służący w tej formacji w tamtych czasach nie chwalą się swoimi ówczesnymi życiorysami. Jednak Jacek nie ma się czego wstydzić.

Do milicji trafił z powodu sportu — jego pierwszej i najdłuższej pasji. Gdy po skończeniu AWF-u w Warszawie postanowił zostać trenerem, najlepsze możliwości rozwoju dawały wtedy albo kluby wojskowe, albo milicyjne (gwardyjskie), albo górnicze. Jacek został trenerem na etacie milicyjnym. Z takiej drogi korzystali też inni, w tym takie późniejsze sławy jak mistrz olimpijski Jerzy Kulej, kapitan Ludowego Wojska Polskiego.

W 1967 roku Jacek trafił do Rzeszowa. Na co dzień trener judo, formalnie na etacie majora milicji. Nie było mu jednak łatwo. Klub okazał się bardzo „ubecki” — wielu działaczy należało wcześniej do UB, a nawet chwaliło się tym, jak w młodości torturowali AK-owców. Ale od Jacka oczekiwano wtedy tylko sukcesów sportowych. I były. Jego zawodnicy zdobywali  medale na mistrzostwach Polski i Europy.

W roku 1978 postanowił przenieść się do jakiegoś klubu gwardyjskiego w Krakowie, gdzie większość trenowanych przez niego zawodników chciała rozpocząć studia. Dostał jednak od przełożonych inną propozycję.

— Właśnie tworzymy w Polsce przy ZOMO specjalne oddziały antyterrorystyczne. Może zająłbyś się ich szkoleniem?

Czemu nie — pomyślał.

— Zgodziłem się jeszcze z jednego powodu, a właściwie z dwóch — opowiada Jaworski. — Od dawna już czytałem dużo publikacji opozycyjnych i chciałem poznać prawdę o wydarzeniach w Gdańsku w 1970 roku, o tym, kto strzelał do robotników, oraz o tym, kto w 1977 zabił Stanisława Pyjasa, opozycjonistę i studenta UJ, którego śmierć w tajemniczych okolicznościach wstrząsnęła całym środowiskiem akademickim nie tylko Krakowa. W tym drugim przypadku jedni mówili, że zrobiło to ZOMO, inni — że SB. Pomyślałem, że dzięki pracy w tych oddziałach uda mi się dotrzeć do prawdy o tych wydarzeniach.

Jacek szkolił odziały specjalne ZOMO z całej Polski w judo, wspinaczce, a nawet w sposobie desantowania ze śmigłowca.

Nawiązanie kontaktów z opozycją

Nadszedł rok 1981, czasy „Solidarności”. W marcu w Bydgoszczy milicja ciężko pobiła kilku działaczy „S”, w tym Jana Rulewskiego, późniejszego senatora w III RP. Komendant w Bydgoszczy okazał się dobrym znajomym Jacka jeszcze z czasów Rzeszowa. Jacek pojechał do niego. Chciał się dowiedzieć, kto konkretnie bił. I dowiedział się, ze szczegółami.

— Nawiązałem przez pośrednika kontakt z ówczesnym rzecznikiem prasowym „S” Januszem Onyszkiewiczem i przekazałem mu raport z wydarzeń bydgoskich. Myślałem, że zostanie jakoś wykorzystany, ale nie został.

Stałym łącznikiem Jacka z „S” został  wtedy Yoshiho Umeda, Japończyk mieszkający w Polsce, współpracownik Komitetu Obrony Robotników, działacz „S”. To jemu Jacek przekazywał wszystkie istotne informacje, o których się dowiadywał, służąc w ZOMO.

— Już w sierpniu 1981 roku dowiedziałem się o ściśle tajnych planach wprowadzenia stanu wojennego. Przekazałem te informacje Umedzie, a on dalej działaczom „S” Regionu Mazowsze: Nowickiemu, Bujakowi i Onyszkiewiczowi. Nie bardzo chciało się im w to wierzyć, ale na wszelki wypadek wycofali zawczasu z banku wszystkie pieniądze i zabezpieczyli urządzenia poligraficzne. Ostrzegli też „S” we Wrocławiu. Dzięki temu mieli potem pieniądze na działalność w podziemiu.

Jacek chciał już wtedy porzucić służbę w milicji, ale działacze „S” poprosili go, by popracował tam jeszcze choć dwa lata.

Stan wojenny zastał Jacka w Tatrach. Właśnie miał zdawać egzamin na instruktora narciarstwa wraz z trzema członkami plutonu specjalnego ZOMO. Musieli przerwać i pojechać do Krakowa. Zaczęły się pacyfikacje strajkujących obiektów, m.in. w Nowej Hucie i Łagiewnikach. Tylko plutony specjalne miały broń z ostrą amunicją, reszta oddziałów ZOMO nie. I tylko plutony specjalne miały rozkaz w razie oporu strzelać. Na szczęście w oddziale Jacka nikt do nikogo nie strzelał.

Masakra „Wujka” i Raport taterników

Jacek poznał w szczegółach tajniki przeprowadzania pacyfikacji. Gdy potem dowiedział się, że w Katowicach w kopalni „Wujek” doszło do masakry górników, już wiedział, że mógł tego dokonać tylko pluton specjalny ZOMO. Postanowił dowiedzieć się prawdy za wszelką cenę.

— Jako szkoleniowiec oddziałów specjalnych ZOMO zaproponowałem przełożonym, żeby wysłać chłopaków z plutonu specjalnego z „Wujka” w góry na szkolenie z taternictwa dla odreagowania traumy po pacyfikacji kopalni.

To była oficjalna wersja. Jacek postanowił wydobyć z zomowców, kto dokładnie strzelał i na czyj rozkaz. Do pomocy w szkoleniu i wydobywaniu prawdy wziął jeszcze dwóch innych zaufanych taterników — Ryszarda Szafirskiego i Janusza Hierzyka.

— Ciągaliśmy tych zomowców po takich ścianach w Pięciu Stawach, że potem podczas wieczorów przy alkoholu otwierali się i gadali o wszystkim. Szafirski i Hierzyk ich upijali, a ja spisywałem wszystko, co podsłuchałem lub co koledzy mi rano opowiadali. Dla dodatkowej weryfikacji pozyskanych informacji brałem jeszcze poszczególnych zomowców na indywidualne arcytrudne wspinaczki. W takich warunkach ludzie pod wpływem emocji zdradzają nawet najskrytsze tajemnice. Wyśpiewali mi wszystko — jak to strzelali „na łeb”, znaczy celując w głowę, lub „na komorę”, czyli w serce; jak górnik jeden po drugim „fikał i znikał”.

Przygotowany raport — nazwany później Raportem taterników — Hierzyk zawiózł do Warszawy. Jego fragmenty ukazały się w artykule pt. Anatomia przemocy w podziemnym piśmie „Fakty” w marcu 1982 roku.

Niestety SB zaczęła już szukać źródła przecieków. Żeby się ratować, w grudniu 1982 roku Jacek zainscenizował wypadek narciarski, po którym tak doskonale symulował amnezję, że w następstwie został zwolniony z milicji jako człowiek ciężko upośledzony.

W sumie Jacek przygotował trzy raporty. Pierwszy powstał wiosną 1982. Drugi w grudniu tego samego roku powędrował do cystersa z Czarnej Góry koło Nowego Targu, brata Hugo. A trzeci — do Bogdana Zalegi, wydawcy podziemnego czasopisma „Fakty”.

Raport taterników wypłynął jednak w pełni na powierzchnię dopiero w 1999 roku podczas jednego z kolejnych procesów byłych członków plutonu specjalnego, który strzelał do górników w kopalni „Wujek”. Jego treść i zeznania Jacka okazały się sensacją, jednak nie na tyle, aby już wtedy doprowadzić do ukarania winnych. Ostatecznie do skazania winnych doszło w trzecim procesie w 2004 roku i choć jego wynik był podważany, to wyrok Sądu Najwyższego z 2009 roku podtrzymał wyroki skazujące sprawców zbrodni z „Wujka”. Sprawiedliwości stało się zadość.

Rehabilitacja

Zanim to jednak nastąpiło Jacek był obiektem bojkotu społecznego. Nie chciano mu zapomnieć milicyjnej przeszłości i szkolenia w górach zomowców. Mimo że był najlepiej wykwalifikowanym trenerem alpinizmu, Polski Związek Alpinizmu nie pozwolił mu szkolić adeptów tej dyscypliny. Kiedy później zajął się trenowaniem kolarzy górskich, na zawodach zdarzało się mu słyszeć: ty ubeku. Ograniczyło to poważne jego trenerskie dochody, pozostawiając go okresowo jedynie z emeryturą.

Aż nadszedł 18 stycznia 2017 roku.

— Bardzo Panu dziękuję za to, co Pan zrobił dla Polski — powiedziała Jackowi Jaworskiemu minister Małgorzata Sadurska, szefowa Kancelarii Prezydenta, wręczając mu tego dnia Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

Order Odrodzenia Polski to drugie pod względem starszeństwa polskie państwowe odznaczenie cywilne (po Orderze Orła Białego), nadawane za wybitne osiągnięcia na polu oświaty, nauki, sportu, kultury, sztuki, gospodarki, obronności kraju, działalności społecznej, służby państwowej oraz rozwijania dobrych stosunków z innymi krajami. Ustanowione przez Sejm Rzeczypospolitej w 1921 roku jako najwyższe odznaczenie państwowe po Orderze Orła Białego.

Spośród dwudziestu ośmiu osób odznaczonych tego dnia wraz z Jackiem Jaworskim w Pałacu Prezydenckim tylko on dostał tak wysokie odznaczenie.

Nieoficjalnie usłyszał, że dostał order za odwagę, jakiej wymagało przygotowanie Raportu taterników, i za to, że przez wiele lat — do czasu ujawnienia Raportu i uznania go za prawdziwy — musiał znosić bojkot społeczny na swoim ukochanym Podhalu, jako ktoś naznaczony piętnem służby w resorcie siłowym komunistycznego systemu. To forma jego oficjalnej rehabilitacji, uznania dla tego, co uczynił dla Polski.

Inny krzyż

Pomimo niewątpliwej satysfakcji z przyznania Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski dla Jacka już od dawna ważniejszy jest inny krzyż — ten, na którym zawisł jego Zbawiciel, Jezus Chrystus.

Prawda i sprawiedliwość, których całe życie szukał, znalazła uosobienie w Jezusie, który jest „drogą, prawdą i życiem”.

O początku tych poszukiwań gdzieś w latach 80. mówi dziś tak:

— Szukałem Boga. Szukałem Go przez Maryję. Chodziłem do kościoła na wszystkie nabożeństwa z roratami włącznie, nawet jak w domu byli wszyscy chorzy, nawet przez wysoki śnieg. Dużo się modliłem.

To były jeszcze poszukiwania w ramach Kościoła rzymskokatolickiego. Jacek poznał księdza Tischnera, katolickiego filozofa. Zaprzyjaźnili się. Mówi o nim jak o swoim duchowym ojcu. Usłyszał nawet od niego — nie bez pewnego zdziwienia — że nie czyta Biblii, bo gdyby to robił, musiałby przestać być katolikiem.

Już po zwolnieniu z milicji Jacek zajmował się pracami na wysokościach. W 1987 roku trafiła mu się praca w Gdańsku. Pierwsze, co dostrzegł po wyjściu z pociągu, to plakat z zaproszeniem na wykłady Nowe życie prowadzone w największym gdańskim kinie „Leningrad” przez adwentystycznego ewangelistę Marka Finleya z Waszyngtonu i lekarza Waltera Thompsona z Chicago.

Ciekawe — pomyślał. Któregoś dnia po zakończeniu prac na kominie gdzieś w Tczewie, pojechał do Gdańska na taki wykład.

— Przyjechałem. Przed kinem i w kinie tłumy ludzi. Jakimś cudem dostałem się do środka. Od razu ktoś podał mi Biblię. Słuchałem. Słuchałem. Wszystko się z nią zgadzało. Ewangelista zaapelował: „Jeśli chcesz być sługą Jezusa, wstań i powiedz głośno: Jezu, chcę być twoim sługą”. Chciałem.

Wstał z wieloma innymi i powiedział to na głos. Innym razem ewangelista apelował, by dać się ochrzcić przez zanurzenie, żeby w Chrystusie rozpocząć nowe życie. Na to nie był jeszcze gotów, ale czytał Biblię i chodził na te wykłady codziennie.

Pewnego razu przyjechał z pracy nawet nieprzebrany, w brudnym kombinezonie i dziwnym trafem znalazł miejsce w pierwszym rzędzie. Mark Finley znów mówił o nowym życiu w Chrystusie i o tym, że najsłabsze dziecko Boże jest silniejsze niż wszystkie moce piekieł. Wzywał do chrztu przez zanurzenie. Chętni mieli usiąść w pierwszych dwóch rzędach. Jacek pomyślał, że skoro już tam siedzi, to nie będzie się przesiadał. Ale słowa ewangelisty go poruszyły. Zadeklarował, że da się ochrzcić, ale nie od razu za dwa dni, lecz kiedyś w przyszłości. Wrócił na swoją kwaterę. W nocy, gdzieś między trzecią a czwartą, na jawie czy we śnie miał wizję — blask i głos mówiący: Natychmiast daj się ochrzcić, bo możesz nie zdążyć! Już nie zasnął. Do rana czytał Biblię. To był piątek.

W sobotę, o której już wiedział, że według Biblii jest święta, nie pojechał do pracy, ale do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego w Gdańsku na spotkanie przygotowawcze do chrztu. Byli trochę zdziwieni nagłością jego decyzji. Mówili, że adwentyści nie piją alkoholu — Jacek też nie pił. Że nie palą tytoniu — nie palił. Że nie jedzą wieprzowiny — on w ogóle nie jadł mięsa. Że święcą sobotę — na to też już był gotów. Chodził na wszystkie wykłady. Wysłuchał wszystkich nauk. Przyjął Jezusa. Był gotów. Pojawiła się nawet przez chwilę wątpliwość, bo Jacek był też wtedy międzynarodowym sędzią w judo, a niektóre zawody odbywały się w soboty. Jednak i z tego Jacek był gotów zrezygnować dla Jezusa. A miał już nawet sędziować zawody olimpijskie.

Tuż przed chrztem ewangelista Finley znów zaapelował, by wyznać Bogu wszystkie, nawet te najgorsze grzechy i te, z którymi trudno się uporać, i patrzeć, co się stanie. Jacek przyznaje, że miał taki grzech — przerażająco przeklinał. Poprosił w modlitwie Boga: Panie, żebym już nie przeklinał.

— Wyobraź sobie — mówi — zanurzyli mnie w wodzie chrztu i od razu zapomniałem słów przekleństw. Nawet starałem się sobie je potem przypomnieć i nic nie przychodziło mi do głowy.

Jego dom w górach na Orawie stał się lokalnym centrum ewangelizacji. Wyświetlał w nim film o życiu Jezusa według Ewangelii Łukasza, na który przychodziła do niego cała Orawa. W lokalnym domu kultury sam prowadził wykłady religijne.

 Do dziś jest aktywnym wyznawcą Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, członkiem Rady Diecezji Południowej tego Kościoła, trenerem i propagatorem zdrowego stylu życia. Długo szukał, ale w końcu znalazł.

Andrzej Siciński

Dla pozyskania informacji brałem poszczególnych zomowców na indywidualne arcytrudne wspinaczki. W takich warunkach ludzie zdradzają nawet najskrytsze tajemnice

Pomimo niewątpliwej satysfakcji z przyznania Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski dla Jacka już od dawna ważniejszy jest inny krzyż — ten, na którym zawisł jego Zbawiciel, Jezus Chrystus