Jedenaście milionów małp

1451

Do bycia niewierzącym w Boga ewolucjonistą trzeba większej wiary niż do uwierzenia w Boga.

Gdyby zebrać jedenaście milionów małp, każdej dać laptopa i kazać uderzać w klawiaturę dzień i noc, to prawdopodobieństwo zdarzenia, że jedna z nich przypadkiem napisze słynne szekspirowskie zdanie „to be or not to be”, osiągnie 50 proc. po tysiącu miliardach lat. Z tym że tak szybko nastąpi to, tylko pod warunkiem że z klawiatur usuniemy wszystkie znaki poza małymi literami i spacją1.

Nie tylko człowiek, a nawet ameba lub paprotka potrzebują do swego istnienia dużo więcej informacji niż zawarta w osiemnastu literach. Przy tym nikt im nie „upraszcza klawiatur”. A jednak ewolucjoniści twierdzą, że w pewnym momencie historii Ziemi zupełnie przypadkiem z martwej materii powstały żywe organizmy, które z kolei działając zupełnie bezcelowo i na oślep, zebrały dostateczną ilość informacji, aby powstał człowiek.

Ewolucjoniści twierdzą, że wydarzenia pozornie nieprawdopodobne mogły zajść, gdyż „ewolucja miała bardzo dużo czasu”. Jak dużo? Podobno około czterech miliardów lat. Historia o jedenastu milionach małp mówi nam jednak, że cztery miliardy to nic nieznacząca chwilka. Aby z materii nieożywionej wyewoluował człowiek (a przynajmniej aby miał jakąś istotną szansę wyewoluować), potrzebowalibyśmy zapewne kwintylionów lat, i to w warunkach umożliwiających nieustanne bezkarne losowanie (tzn. że próby zakończone niepowodzeniem nie zamykałyby drogi do dalszych prób).

Jak ewolucjoniści odnoszą się do problemu nieprawdopodobieństwa?

Coś się stało, bo stać się musiało

Bertrand Russell mawiał, że jeśli ktoś wyjedzie na autostradę i zapisze numer rejestracyjny przypadkowego samochodu, który spotka, to dojdzie do wniosku, że stał się cud. Bowiem spotkanie akurat tego samochodu było znikomo mało prawdopodobne. Jednak jakiś samochód spotkać musieliśmy, więc cudu nie ma. W przypadku jedenastu milionów małp istnieje równie znikome prawdopodobieństwo wystukania „to be or not to be” co każdej innej sekwencji złożonej z osiemnastu znaków, na przykład „Ala ma kotka i psa” czy „abcdefghijklmnoprs”. W ciągu czterech miliardów lat małpy zapewne zdołałyby coś sensownego jednak wystukać, choć najprawdopodobniej nie byłoby to akurat „to be or not to be”.

Powstanie człowieka nie jest jednak jakimś zdarzeniem pośród innych równorzędnych zdarzeń, zestawem liczb pośród innych zestawów czy samochodem pośród innych samochodów. Mamy do czynienia z alternatywą żywe — martwe. Czy żywe jest po prostu szczególnym przypadkiem martwego? Przypadkiem tak często się przydarzającym jak, powiedzmy, ciężarówka na autostradzie pośród aut osobowych? Czy zgromadzenie takiej ilości informacji, jakiej wymagają narodziny człowieka, jest równie banalne jak spotkanie samochodu w miejscu pełnym samochodów?

Argument Russella jest poważnym nadużyciem. Przenosi on prawdopodobieństwo zdarzenia jednego rodzaju, wynoszące 100 proc., na zdarzenie zupełnie innego rodzaju, którego prawdopodobieństwa nawet nie próbuje policzyć. Do stwierdzenia, że powstanie człowieka jest zdarzeniem banalnym, wystarcza mu sam światopogląd.

Łagodne zbocza nieprawdopodobieństwa

Richard Dawkins utrzymuje, że powstanie życia i wykształcenie się w drodze ewolucji człowieka dokonało się dzięki jej „łagodnym zboczom”, to znaczy stopniowemu nawarstwianiu się przypadkowych zmian poprzez mechanizm selekcji. W istocie jednak Dawkins po prostu NIE WIE, jak powstało życie i jak wyewoluował człowiek. Posługuje się wyidealizowanymi, uproszczonymi modelami, w których prawdopodobieństwo zajścia zdarzeń zgodnych z tezą autora jest wielokrotnie przeszacowane. (Zwróćmy przy tym uwagę, że dziesięciokrotne przeszacowanie prawdopodobieństwa kilku kolejnych zdarzeń powoduje przeszacowanie prawdopodobieństwa zdarzenia finalnego o miliony razy, a przecież mamy do dyspozycji tylko cztery miliardy lat). Przy tym modele ewolucji prezentowane przez Dawkinsa to czyste fantazje. Być może tak było, ale najprawdopodobniej tak nie było. Autor nie dysponuje dowodami. Źródłem wizji Dawkinsa nie są bowiem fakty, lecz jego głębokie, osobiste przekonanie, że „ewolucja jest ślepa, bezcelowa”, a „człowiek nie jest koroną stworzenia”.

Twórczy grunt czy przepaść bezsensu?

Religie opierają się na dostrzeganiu twórczego gruntu bytu, który jedni nazywają Bogiem, inni Brahmanem, naturą Buddy czy po prostu Mocą. Twórczy grunt bytu odsłania się nam w Objawieniu, ale także w modlitwie. Ewolucjoniści zmagają się z tym twórczym gruntem bytu, zaprzeczają mu. Jednak ich antyreligia nie jest nauką. Jest ideologią, która wymaga wiary w bezsens i nieprawdopodobieństwo. Zmagania ewolucjonistów z twórczym gruntem bytu są skazane na niepowodzenie, gdyż grunt ten odsłania nam się także poprzez przyrodę. Zaprzeczanie twórczemu gruntowi bytu wymaga takiego natężenia wiary, do którego nie jestem zdolny. Dlatego wierzę w Boga.

Nikodem Berger

1 „To be or not to be” to najsłynniejszy cytat z Hamleta Williama Szekspira [przyp. red.].