Nie ma jak u mamy

3950

Parafrazując słowa dwóch wielkich współczesnych poetów Młynarskiego i Twardowskiego, można powiedzieć: śpieszmy się kochać mamy, tak szybko odchodzą.

W marcu odszedł od nas Wojciech Młynarski… Właściwie trudno dalej pisać, tyle ciśnie się do głowy wspomnień: znanych melodii, kultowych tekstów, pojedynczych zdań, wykonań. Odszedł gigant piosenki, nie takiej specjalnie rytmicznej, tanecznej, nawet nie specjalnie poetyckiej, choć wszystko się idealnie rymowało, ale piosenki ironicznej, lekko prześmiewczej, satyrycznej, często lirycznej.

Nawet nie wypada, abym przypominał w tej chwili przykładowe tytuły — bo to przecież jeden w drugi hity, choć w tym przypadku rzekłbym nawet: dziedzictwo narodowe, które trzeba znać. A kto za młody, niech natychmiast siada do YouTube’a i sobie poszuka, i posłucha, a gwarantuję, że na kilkunastu od razu przesłuchanych utworach może się nie skończyć. I nie chodzi tylko o piosenki przez niego śpiewane, ale i te pisane dla innych: Skaldów, Geppert, Majewskiej, Bajora, Zauchy, Wodeckiego, Bem, Umer i wielu jeszcze.

Teraz przypomnę tylko jeden utwór mistrza Wojciecha: Nie ma jak u mamy z roku 1969 do muzyki Panajota Bojadżijewa. Wydaje się, że Młynarski sam miał względem swojej mamy szczególny dług wdzięczności. Ojciec umarł, gdy Wojtek miał dwa lata. Wychowywała go mama. Po wojnie pracowała w Polskim Radiu, w redakcji dla dzieci i młodzieży. Już tam Wojtek zaczyna śpiewać, jeszcze jako dziecko. To właśnie mama pomogła mu zdecydować, czy wybrać karierę naukową na wydziale polonistyki, czy pisać i śpiewać. To dla niej napisał tę piosenkę. Zaśpiewał ją nad jej grobem w dziesięciolecie jej śmierci. To w jej małym mieszkaniu na ul. Lwowskiej w Warszawie spędził ostatnie lata życia.

Ona jedna dostrzegała / w durnym świecie tym jakiś ład / własną piersią dokarmiała /
oczy mlekiem zalewała / Wychowała jak umiała / a gdy wyjrzał już człek na świat / wziął swój los w ręce swe / i nie w głowie mi było że…

Nie ma jak u mamy ciepły piec cichy kąt / Nie ma jak u mamy kto nie wierzy robi błąd / Nie ma jak u mamy cichy kąt ciepły piec / Nie ma jak u mamy kto nie wierzy jego rzecz

A tym czasem człeka trawił / spać nie dawał mu taki mus / żeby sadłem się nie dławił /
lecz choć trochę świat poprawił / nieraz w trakcie tej zabawy / świeży na łbie zabolał guz / człowiek jadł z okien kit / i zanucić mu było wstyd…

Nie ma jak u mamy (…)

Te porywy te zapały / jak świat światem się kończą tak / że się wrabia człek pomału / w ciepłą żonę stół z kryształem / I ze szczęścia ogłupiały / nie obejrzy się człowiek jak / w becie ktoś się drze / komu nawet nie w głowie że…

Nie ma jak u mamy (…)

Ilekroć jej słucham, oczy zachodzą mi łzami. Zresztą nie mnie jednemu. Co drugi wpis w komentarzach internetowych pod tą piosenką świadczy o płaczu i łzach słuchaczy. Piszą, że sama prawda, że piosenka ponadczasowa, piękna, wzruszająca, rozdzierająca serce. Ale też, że smutna, bo zwykle uświadamiamy sobie te prawdy, gdy nasze mamy już odeszły.

I to jest też moje doświadczenie — człowieka, który tak wcześnie, jak tylko mógł, uciekł od tego „ciepłego pieca” w świat; którego trawił ten mus poprawiania świata; który zbierał guzy, stabilizował się, dochowywał się kolejnych dzieci, a w tym wszystkim zapominał o mamie, za rzadko dzwonił, za rzadko odwiedzał, za krótko rozmawiał. Kochałem, ale nie okazywałem tego, jak należy. Aż odeszła. Za szybko. Świadomość, że już do mnie nie zadzwoni, że nie usłyszę jej głosu, że jej nie zobaczę, była dla mnie przez pierwsze miesiące nie do zniesienia. Miałem do siebie pretensje, że poświęcałem jej zbyt mało uwagi. Czas nie uleczył tej rany, nieco ją tylko zabliźnił.

Kto ma jeszcze mamę, niech nie powtarza mojego błędu.

Andrzej Siciński