To, co najważniejsze

1234

Co to za dziennikarz, który nie chce ze znaną osobą zrobić wywiadu? Sam zadawałem sobie to pytanie, ilekroć w ostatnich miesiącach czytałem lub oglądałem kolejny wywiad Tomasza Kality dla kolejnego medium. Mogłem to zrobić, ale nie chciałem.

Poznaliśmy się zeszłego lata. Na prośbę jednego z braci Tomasza odwiedziłem go w szpitalu. Ale nie jako dziennikarz — miałem być wsparciem duchowym. Wcześniej znałem Tomasza tylko z telewizji. Był jednym z tych nielicznych sympatycznych polityków, z którymi nawet jeśli się człowiek nie zawsze zgadza, to nadal ich lubi.

Jakieś dwa miesiące wcześniej zaatakował go guz mózgu. Efektem operacji był niedowład jednej strony ciała. Trudno było Tomaszowi dłużej siedzieć, czytać. Ale chciał słuchać, zwłaszcza o Bogu, o Jezusie. Trochę mu o Nim opowiadałem, a trochę czytałem z Pisma Świętego o różnych uzdrowieniach, jakich Pan Jezus dokonywał. Mówiliśmy o mocy modlitwy. Dzieliłem się z Tomaszem doświadczeniami w tym względzie własnym i innych ludzi. Był bardzo zbudowany tą rozmową. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy — też czytaliśmy Pismo Święte i modliliśmy się.

I właśnie wtedy Tomasz zaczął swoją walkę o legalizację medycznej marihuany. Spotykał się z politykami, a przede wszystkim z mediami. Wywiad za wywiadem. Temat główny — choroba. Drugi — medyczna marihuana. Ale był też temat trzeci — nawrócenie lewicowego polityka.

Tomasz w żaden sposób się z tym nie krył. W każdym wywiadzie mówił o Bogu i o nadziei, jaką w Nim pokładał, o modlitwie i wierze. Był gotów przyjąć z ręki Bożej każdy los. W wywiadzie dla „Polska the Times” powiedział: „Jak Pan Bóg mnie pokieruje, to Jego wola. Będę walczył, żeby było dobrze”. W wywiadzie dla „Faktu” opowiadał o przerażeniu przed operacją. Jedyne, co mógł wtedy zrobić, to się modlić „Ojcze nasz”. I nagle — jak mówił — poczuł dotyk ciepłej Bożej dłoni na piersi i usłyszał głos: Nie martw się. Pytany o wcześniejsze doświadczenia duchowe, przyznawał, że właściwie ich nie miał, choć w domu rodzinnym czytano Pismo Święte, bo ojciec Tomasza sympatyzował z adwentystami dnia siódmego, a jeden z jego braci nawet adwentystą został. Z Kościołem rzymskokatolickim, w którym został jako dziecko ochrzczony, a potem przyjął komunię i bierzmowanie, już jako dorosły właściwie żadnego kontaktu nie miał.

Choroba wszystko zmieniła. W jednej z naszych rozmów powiedział coś, co może wielu zaszokować — że właściwie to się cieszy, że go to spotkało, bo się wreszcie zatrzymał, by przemyśleć, co w życiu jest najważniejsze, i poznał Boga.

Nie potrafił się wyznaniowo dookreślić. A może nie chciał. Może nie uznawał tego na tym etapie swojego życia za najważniejsze. Raz mówił, że „nie może powiedzieć, że jest w pełni katolikiem”, a innym razem, że czuje się adwentystą i ma nawet kontakt z lokalnym zborem w Warszawie. I faktycznie, już będąc chorym, uczestniczył w nabożeństwie u adwentystów na Foksal 8. Za jakiś czas chciał przyjść na kolejne, ale źle się poczuł.

O osobistej religijności mówił tylko tyle, że modli się do Boga własnymi słowami, prosząc Go o miłosierdzie, wybaczenie i cud. Bo tylko Bóg — jak mówił — mógłby go uzdrowić. A jeśliby uzdrowienie nie przyszło, wierzył, że w Jezusie ma nadzieję na życie wieczne — po to właśnie Pan Jezus umarł za nas na krzyżu.

Takie rzeczy opowiadał mediom Tomasz Kalita.

Byłem na pogrzebie Tomasza. Przemawiał Leszek Miller. Pod koniec powiedział coś o nieśmiertelności — że tyle jej, ile trwa pamięć o zmarłym. Zaapelował, byśmy pamiętali o Tomaszu.

Będziemy pamiętać. Ja na pewno. Ale gdyby tylko tyle miała trwać owa „nieśmiertelność”, to pewnie skończyłaby się w drugim lub trzecim pokoleniu naszych dzieci i wnuków. Tomasz na szczęście w ostatnich miesiącach swego życia zyskał już zupełnie inną perspektywę — na inną nieśmiertelność, tę prawdziwą, na życie wieczne w Jezusie Chrystusie.

Andrzej Siciński