Czy jestem wystarczająco dobry?

984

„Gdybyś dziś umarł, czy poszedłbyś do nieba? Uzasadnij swoją odpowiedź”. Kartki z takim pytaniem rozdano niedawno w moim kościele.

Wyniki tej anonimowej ankiety pokazały, że większość odpowiedzi zaliczała się do jednej z dwóch kategorii: albo ludzie uważali, że pójdą do nieba, bo są dobrymi ludźmi, lepszymi niż inni dookoła, albo że nie pójdą, bo są strasznymi grzesznikami. Niektórzy dodawali, że Bóg nie zaczął jeszcze nad nimi pracować, toteż wciąż mieli nadzieję, że im się uda.

Najwyraźniej „miażdżąca większość” ludzi opiera swoje zbawienie na sobie. Wielka szkoda. Przede wszystkim wyobraźcie sobie odpowiedzialność, jaka w związku z tym spoczywa na ich barkach. Czy naprawdę potrafią być na tyle dobrzy, aby samemu się zbawić? Skądże! A co z tymi, którzy sądzą, że Bóg jeszcze nie skończył nad nimi pracować? Nie wyobrażam sobie codziennego życia ze świadomością, że może to być mój ostatni dzień, i zachodzenia w głowę, czy zanim wybije moja ostatnia godzina, Bóg już skończy nade mną pracować…

Niech się wam nie wydaje, że takie rozumowanie jest mi obce. Przez długi czas odpowiadałam sobie na to pytanie tak jak te dwie grupy ankietowanych, ale nieświadomość uratowała mnie przed zadręczeniem się rozmyślaniami nad własną nędzą duchową. Nieważne, jaki jest stan waszego umysłu — czy jesteście zatroskani, czy tkwicie w nieświadomości tak jak ja. Jeżeli podążacie którąś z tych dwu błędnych ścieżek, to nim zrobicie kolejny krok, powinniście wiedzieć, że jedyna, ale to jedyna droga do Boga wiedzie przez Jezusa.

Ponieważ całe życie jestem chrześcijanką, nie mam problemu z zaakceptowaniem tego twierdzenia, od zawsze wpisującego się w mój krajobraz teologiczny. Elizabeth Gilbert w książce pt. Jedz, módl się, kochaj pisze jednak: „I chociaż naprawdę kocham tego wspaniałego nauczyciela pokoju, którego nazywano Jezusem, i chociaż daję sobie prawo, by w pewnych trudnych sytuacjach zastanawiać się, co On by uczynił, nie potrafię przełknąć tej niewzruszonej zasady, według której Chrystus jest jedyną ścieżką wiodącą do Boga”1.

Autostop, autostop, wsiadaj, bracie, dalej, hop!

Taki pogląd nie jest dla Boga zaskoczeniem. Wiedział, że zbawienie możliwe wyłącznie przez Chrystusa niektórzy uznają za rzecz nie do przyjęcia. Apostoł Paweł pisał: „Tak więc gdy Żydzi szukają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą”2.

Chrześcijanie myślący w kategoriach bycia „wystarczająco lub niewystarczająco dobrymi” nie załapują się na Boży autostop, podobnie jak autorka wspomnianej książki. Pogląd ten bowiem oznacza, że nasze zbawienie rzekomo zależy po części od nas, jakbyśmy wespół z Chrystusem kierowali zatrzymaną okazją. W rzeczywistości Chrystus jest i autostopem, i kierowcą. Sam jeden. Na początku decydujemy, czy chcemy do tego stopa wsiąść. Jeśli wsiądziemy, musimy zapytać samych siebie, czy jesteśmy skłonni dać się nim zawieźć Chrystusowi, gdzie Mu się żywnie podoba. A jeśli o coś nas poprosi — czy jesteśmy skłonni to zrobić.

Musimy pozwolić Jezusowi na otworzenie w naszym życiu Jego własnego interesu. Zawsze się tego bałam. W moich wyobrażeniach wyglądało to na mordęgę podobną do tej jak przy przejściu na dietę. Myślałam, że Bóg poprosi mnie o zrezygnowanie z wszystkiego, co uwielbiam robić, i że samą siłą woli będę musiała się męczyć, aby się tego wyzbyć.

W rzeczywistości Bóg odbiera chęć robienia tego, co kłóci się z Jego najlepszymi planami dotyczącymi naszego życia.

Wyobraźcie sobie, z jaką łatwością palacze mogliby rzucić nałóg, gdyby nie mieli już chęci na kolejny papieros. Czy zawsze jest to proste? Nie, nie zawsze. A czy zawsze jest to możliwe? Jak najbardziej. „Pokusa nie nawiedziła was większa od tej, która zwykła nawiedzać ludzi. Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponadto, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać”3.

Przemiana serca

Przez całe, całe lata sądziłam, że zbawienie sprowadza się niejako do wzoru: Wiara + uczynki + spędzanie czasu z Bogiem + zapieranie się samej siebie i przedkładanie cudzych potrzeb nad własne = zbawienie.

Jednak gdybyście mnie zapytali, odparłabym, że zbawienie polega na wierze w Jezusa. Wiara w moim rozumieniu ograniczała się do doświadczenia intelektualnego. Czy niebo jest błękitne? Tak. Czy trawa jest zielona? Tak. Czy Jezus jest Synem Bożym? Tak. Czy zbawia mnie od grzechu? Tak.

Ale samo akceptowanie czegoś w umyśle nie jest doświadczeniem serca. Moja wiara polegała na uznawaniu, że Jezus jest Synem Bożym. Z tym problemu nie miałam. Ale nie mają też z tym problemu złe duchy, które „wierzą i drżą”4, a przecież zbawienia nie dostępują.

Wiara musi nas jakoś zmieniać. A jedynym sposobem, aby to nastąpiło, jest nasza chęć ku temu. Nie dokona się to w ciągu jednej nocy. To ciągły proces, podsycany m.in. czytaniem Biblii, modleniem się, podtrzymywaniem więzi z Bogiem i oddawaniem Mu czci razem ze współwierzącymi. W miarę zacieśniania się tej więzi na pewno zaczniemy się zmieniać, upodabniając się do Chrystusa.

A zatem jeślibyście dziś umarli, czy trafilibyście do nieba? To zależy od tego, czy chcecie pojechać tym autostopem, czy też wolicie zostać na poboczu drogi, a nie od tego, czy jesteście wystarczająco dobrzy, aby się nim zabrać.

Jezus poniósł śmierć, aby zbawić nas wszystkich. Nie tylko tych „dobrych”.

Celeste Perrino-Walker

1 Tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak, Poznań 2007. 2 1 Kor 1,22-24. Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Tysiąclecia, wyd. 4. 3 1 Kor 10,13. 4 Jk 2,19.
[Przedruk z „Signs of the Times” 6/2011. Tłum. Paweł Jarosław Kamiński dla www.adwentysci.waw.pl]
[Ramka: Moja wiara polegała na uznawaniu, że Jezus jest Synem Bożym. Ale nie mają też z tym problemu złe duchy, które „wierzą i drżą”, a przecież zbawienia nie dostępują]