Ochrzcić diabła. Ewolucja i uwiedzenie chrześcijaństwa

2535

Wielu chrześcijan pragnie „ochrzcić diabła”, usiłując pogodzić teorię ewolucji z Pismem Świętym. Ma to związek z przekonaniem, że teoria ewolucji musi być prawdą, bo… tak twierdzi nauka!

Od lat trwa dyskusja, czym naprawdę jest nauka, czego dokonuje, czego może dokonać i czego powinna dokonać albo w jakim stopniu dokonuje tego, czego rzekomo dokonuje.

Czy nauka objawia przyrodę taką, jaką ta naprawdę jest — czyli prawdę, czy jedynie mówi nam, jak działa przyroda w danych warunkach? W.T. Stace napisał: „Prawa nauki właściwie sformułowane nigdy niczego nie wyjaśniają. Stwierdzają jedynie w skróconej i zgeneralizowanej formie, co się dzieje”. Ktoś inny zasugerował: „Nie można twierdzić, że teorie naukowe «objaśniają świat» — one tylko wyjaśniają zjawiska obserwowane w świecie”.

Niektórzy sugerują, że nauka ani nie opisuje, ani nie wyjaśnia, czym jest przyroda i jak działa, ale jedynie to, jak przyroda wygląda dla nas i jak postrzegamy jej funkcjonowanie. Argumentują, iż nauka nigdy nie podnosi nas ponad subiektywność ludzkiego doświadczenia. Arthur Schopenhauer napisał, iż nie znamy „ani słońca, ani ziemi, ale jedynie oko, które widzi słońce, i rękę, która dotyka ziemi”. Owszem, tworzymy wspaniałe urządzenia, od mikroskopów, przez teleskopy orbitalne, po akceleratory cząstek, które otwierają nam aspekty rzeczywistości niedostępne naszym ograniczonym zmysłom. Ale czy te urządzenia pokazują nam, co tak naprawdę istnieje, czy tylko to, jak to, co istnieje, jawi się nam dzięki tym urządzeniom?

Jeśli nauka ma służyć odkrywaniu prawdy, objawiać nam rzeczywisty świat, to pozostają kłopotliwe pytania.


Naukowe pytania


Pomimo wszystkich osiągnięć nauki — od wykazania nam, że Ziemia krąży wokół Słońca, po zbudowanie wielkiego zderzacza hadronów — nie uzgodniono jasnej definicji pojęcia „nauka”.

Ponad 400 lat po tym, gdy astronomiczne obserwacje Galileusza podważyły niemal 2000 lat „naukowej” ortodoksji, nadal nie mamy spójnej definicji samego pojęcia „nauka”. Dalej mamy do czynienia z osławioną „metodą naukową” z jej mitycznym statusem poznawczym. Zastosuj „metodę naukową” do jakiejkolwiek kwestii, a przekonasz się, czy na drugim końcu nie osiągniesz prawdy! Czyż metoda ta nie jest współczesną wyrocznią delficką? Kiedy „metoda naukowa” coś wskazuje, który śmiertelnik odważy się jej przeciwstawić?

Paul Feyerabend podważał samo pojęcie metody naukowej. Napisał: „Ta książka stawia tezę i wyciąga z niej wnioski. Teza jest następująca: Zdarzenia, procedury i wyniki składające się na naukę nie mają wspólnej struktury, nie istnieją elementy, które występowałyby w każdych badaniach naukowych, a nie istniałyby nigdzie indziej”. Według Feyerabenda i wielu innych, żadna „metoda naukowa” nie istnieje. Jest to mit intelektualnie porównywalny z bigoterią czy legendą o potworze z jeziora Loch Ness.

Jeśli nauka jest tak dobra w docieraniu do prawdy, dlaczego prawda tak często się zmienia? Dlaczego naukowcy, stosując tę samą „metodę naukową”, patrząc na tę samą rzeczywistość, a nawet używając tych samych urządzeń, potrafią czasem dojść do zupełnie innych wniosków w kwestii tego, co widzą?

Do tego pozostają miriady pytań bez odpowiedzi. Skąd możemy wiedzieć, że jakaś teoria naukowa jest słuszna, zwłaszcza zważywszy na fakt, jak często teorie nauczane jako dogmaty były potem odrzucane? Dlaczego naukowe pewniki w przeszłości zupełnie różniły się od współczesnych? Wreszcie, czy ponad wszelką wątpliwość niektóre współczesne naukowe prawdy głoszone ex cathedra nie zostaną wyszydzone jako mity, podobnie jak obecnie wyszydza się tego rodzaju prawdy z przeszłości?

Nawet tacy zdeklarowani wyznawcy scjentyzmu jak Michael Sherrner przyznają: „Wszystkie fakty naukowe są prowizoryczne, więc podlegają wyzwaniom i zmianom, a zatem nauka jako taka nie jest «stała», ale jest raczej metodą odkrywania prowadzącego do prowizorycznych wniosków”.

A właściwie jak konstruuje się te prowizoryczne wnioski? Jak naukowcy udowadniają czy obalają daną teorię? Czym różni się teoria naukowa od pseudonaukowej? Jakie założenia trzeba przyjąć, aby osiągnąć status naukowości, i skąd wiemy, że te założenia są słuszne? Jakie inne czynniki — osobiste, polityczne, społeczne i finansowe — wpływają na te założenia, a zatem i na teorie kształtowane na ich podstawie?


Na styku wiary i nauki


Pytania o to, jak trafnie nauka odkrywa prawdę albo czy w ogóle jest w stanie to czynić, jak również co znaczy odkrywanie prawdy, stają się szczególnie istotne, kiedy dochodzimy do styku wiary i nauki. Zalew książek produkowanych przez „neoateistów” przedstawia wiarę i naukę jako niepojednywalnych wrogów, przy czym jedna z nich (nauka) rzekomo obiektywnie dąży do prawdy, podczas gdy druga (wiara) popularyzuje tylko zabobony i niewiedzę. Jednak ta dychotomia jest wykrzywieniem, a nawet karykaturą. Filozofia przyrody, czyli „nauka”, rzadko bywała sprzeczna z wiarą. Wielu wczesnych naukowych gigantów: Kopernik, Kepler, Galileusz, Newton — wierzyło w Boga i nie widziało w swoich pracach naukowych niczego, co przeczyłoby wierze.

Choć toczono bitwy, powszechna wizja nauki i religii jako nieustannie skonfliktowanych ze sobą była mocno przesadzona. Niemniej pozostaje jeden obszar sporu, mianowicie kwestia genezy świata. Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Po co istniejemy? Dokąd zmierzamy? Schodzimy tu do podstawowego poziomu, fundamentu, na którym spoczywa ludzkie istnienie jako takie i na którym opiera się wszelka ludzka wiedza. Wszystko, co ludzie kiedykolwiek napisali, powiedzieli czy choćby pomyśleli, opiera się na naszej genezie. Spór w tej kwestii dotyczy nie przewidywanych dobrodziejstw spożywania resweratrolu w czerwonym winie czy zwyczajów godowych Megascops hoyi. Spór toczy się tu o ludzką tożsamość, która wyrasta z naszej genezy tak samo bezpośrednio, jak dźwięk muzyki z drgających strun harfy.

Już same nazwy dwóch najważniejszych mechanizmów w schemacie darwinowskim — przypadkowa mutacja i dobór naturalny świadczą o niekompatybilności ze sprawozdaniem w biblijnej Księdze Rodzaju. Nawet w najszerszym, najbardziej obszernym możliwym znaczeniu stworzenie opisane w Księdze Rodzaju jest zdarzeniem nadnaturalnym w przeciwieństwie do tego, co jedynie naturalne, a ponadto stworzenie z Księgi Rodzaju nie sugeruje niczego przypadkowego ani żadnych mutacji. Język opisu ewolucji wyklucza wszystko, co wiąże się z Biblią i jej nadnaturalnym, celowym stworzeniem. Jednak te niewygodne prawdy nie powstrzymały chrześcijan przed wątpliwego sensu usiłowaniem połączenia w jedno Karola Darwina z Jezusem Chrystusem.

Ewolucjonista Richard Dewitt napisał: „Jeśli dodać nadprzyrodzone zaangażowanie do opisu ewolucji opartej na doborze naturalnym, czyli niejako pozwolić Bogu wtrącić się w proces ewolucyjny, to nie ma już mowy o dobrze naturalnym. Wówczas nie traktuje się poważnie ani nauk przyrodniczych, ani teorii ewolucji. Krótko mówiąc, poważne traktowanie nauk przyrodniczych oznacza, że ewolucyjny opis rozwoju życia uwzględniający istotne zaangażowanie nadprzyrodzonej istoty nie jest intelektualnie uczciwą opcją”.


Kompromis


Skąd więc nieodparte pragnienie tak wielu chrześcijan, by „ochrzcić diabła”, usiłując pogodzić teorię ewolucji z Pismem Świętym? Choć nie znamy indywidualnych pobudek, ogólna odpowiedź wiąże się z powszechnie przyjętym współczesnym wierzeniem, że teoria ewolucji musi być prawdą, bo tak twierdzi nauka. Przecież to jest nauka!

Skoro najwięksi myśliciele świata, najlepsi i najzdolniejsi, wybitni specjaliści, laureaci Nagrody Nobla z biologii, chemii, ekonomii, fizyki, literatury i medycyny, najbardziej wykształceni, posiadający największą wiedzę i najlepiej poinformowani, posiadacze tytułów naukowych, członkowie towarzystw naukowych, pracownicy naukowi, najzdolniejsi studenci, ludzie znani, sławni i błyskotliwi — skoro wszyscy ci ludzie wierzą w ewolucję, nauczają ewolucji, promują ewolucję i po prostu uważają ewolucję za pewnik, to wielu chrześcijan sądzi, że muszą czynić to samo. Skoro wszystkie dyscypliny naukowe: biologia, astronomia, medycyna, politologia, psychologia, krytyka literacka, historia, chemia, etyka, ekonomia, geologia, socjologia, a nawet teologia, albo otwarcie promują neodarwinowski światopogląd, albo co najmniej zakładają jego słuszność, to chrześcijanie czują się zmuszeni przyjąć podobne stanowisko. Kiedy „nasz interpretowany świat”, jak mawiał Rilke, jest interpretowany według założeń ewolucyjnych, kiedy każdy aspekt życia na ziemi — od łożyska antylopy, poprzez ogórki, po wynalezienie matematyki — jest filtrowany, kształtowany i objaśniany w kategoriach teorii ewolucji, to nic dziwnego, że wielu ludzi, w tym także chrześcijan, daje się ponieść nurtowi. Psychologia tłumu rozlewa się po ulicach i przesiąka za kazalnicę.

Tymczasem ta kapitulacja (bo jest to kapitulacja) jest nie tylko niekonieczna, ale wręcz błędna. Jest to kolejny nieszczęsny przykład tego, jak chrześcijanie pod wpływem źle pojętej uległości idą na kompromis w kwestii wiary i poddają się dominującej kulturze, etosowi naszych czasów, którym jest nauka ubrana w filozoficzną szatę scjentyzmu. I nie jest to jedynie nauka eksperymentalna, oparta na próbach i weryfikacji (której tak dużo zawdzięczamy), ale także spekulatywna gałąź nauki budowana na kolejnych warstwach niedowiedzionych założeń, błędnych wstecznych przepowiedni i skoków epistemologicznej wiary ponad hipotetycznymi milionami, a nawet miliardami lat. W niektórych przypadkach może to być rozsądne (na przykład meteorologia lepiej niż czary wyjaśnia słabe plony), ale nie zawsze, a z pewnością nie wtedy, kiedy chodzi o zastąpienie sprawozdania Księgi Rodzaju najnowszą inkarnacją neodarwinowskiej syntezy, albo co gorsza — próbę stopienia tych dwóch w jedno.

Techniczne sukcesy nauki mówią same za siebie. Ale to nie to samo co odkrywanie prawdy. Może to nawet nie mieć nic wspólnego z prawdą. Nasz wgląd w naukę jest obciążony nieuniknionym subiektywizmem, którym skażona jest wszelka ludzka wiedza. Właśnie dlatego chrześcijanie nie powinni iść na kompromis w takich fundamentalnych wierzeniach jak geneza świata i nie powinni ulegać twierdzeniom naukowców, którzy uczą czegoś innego. 

Clifford Goldstein

[Tekst jest skrótem pierwszego rozdziału książki pt. Ochrzcić diabła, przygotowywanej do druku w Wydawnictwie „Znaki Czasu”].