Jednego nie można nam odmówić — mistrzostwa świata w organizowaniu religijnych masówek. Ostatnio znów zaskoczyliśmy świat wspólną modlitwą kilkuset tysięcy rodaków na granicach Polski. I znów poczuliśmy się przedmurzem chrześcijaństwa chroniącym je przed bisurmańską nawałą.
7 października, dokładnie o godzinie 14, od Bałtyku do Tatr, na każdej z naszych granic polscy katolicy dosłownie otoczyli Polskę modlitwą, odmawiając różaniec w intencji ojczyzny i świata. Akcja „Różaniec do granic” była zwieńczeniem stulecia objawień fatimskich oraz 140. rocznicy objawień w Gietrzwałdzie. W obu tych miejscach miała się objawić Maria, wzywając wiernych do odmawiania różańca.
Wybór dnia też nie był przypadkowy — to katolickie Święto Matki Bożej Różańcowej. Ustanowiono je po wielkiej bitwie morskiej pod Lepanto w 1571 roku, kiedy to flota chrześcijańskiej Ligi Świętej pokonała większą flotę Imperium Osmańskiego. Miało to uchronić Europę przed islamizacją. Ówczesny papież przypisał to zwycięstwo wstawiennictwu Najświętszej Maryi Panny i ogłosił dzień 7 października Świętem Matki Boskiej Zwycięskiej, zamienionym później na Święto Matki Boskiej Różańcowej.
Uwzględnienie tego historycznego kontekstu pozwala na odkrycie intencji organizatorów modlitwy. W ich rozumieniu tak jak wtedy wstawiennictwo Marii miało uratować Europę przed Osmanami, tak teraz uratuje ją przed inwazją islamu skonkretyzowaną w muzułmańskich uchodźcach i emigrantach. Zresztą te intencje nawet nie były ukrywane. Jak tłumaczył Maciej Bodasiński, jeden ze współorganizatorów akcji, „modlitwa na granicy ma być taka jak ta przed bitwą pod Lepanto albo jak modły wspierające Sobieskiego pod Wiedniem i modlitwy Polaków w 1920 roku”, a różaniec „ma ochronić Polskę i świat przed zbrojnym konfliktem, przed islamizacją”, a konkretnie przed „zamachami terrorystycznymi oraz przed odcięciem się Zachodu od chrześcijańskich korzeni”.
Zapraszając do modlitwy organizatorzy — Fundacja Solo Dios Basta skupiająca świeckich katolickich ewangelizatorów, rekolekcjonistów i filmowców—przekonywali, że modlitwa różańcowa może zmienić bieg historii i uratować świat.„Granice” w nazwie akcji miały być nie tylko dosłownymi granicami kraju, ale także symbolicznymi granicami możliwości, lęków i pragnień uczestników akcji, wyprowadzając ich nawet poza granice komfortu, codzienności i przyzwyczajeń. Przez tę modlitwę wierni mieli okazać Marii — wzywającej w licznych objawieniach do odmawiania różańca — wierność i posłuszeństwo, a także „przepraszać i wynagradzać za wszelkie bluźnierstwa, zniewagi przeciw Niepokalanemu Sercu Najświętszej Maryi Panny” oraz błagać „o ratunek dla Polski i świata”.
Akcja przyniosła organizatorom niewątpliwy sukces, bo trudno nie uznać za taki zmobilizowanie w krótkim czasie setek tysięcy ludzi do wspólnej modlitwy, i to daleko od ich domów. Na tle zeświecczonego Zachodu to ewenement. Zdaniem red. Dariusza Bruncza z portalu Ekumenizm.pl akcja ta pokazała, że „polski katolicyzm nie jest zasiedziały i wciąż jest w stanie poruszyć znaczące liczby wiernych pochodzących z różnych warstw społecznych i grup wiekowych”. Z drugiej strony nie należy jej też przeceniać, pamiętając o podobnych — jak pisze Bruncz — eksplozjach dobrej woli, jak na przykład po śmierci Jana Pawła II, które jedynie „na ułamek sekundy potrafiły skleić rozdarte społeczeństwo”.
Krytycy akcji próbowali ją marginalizować, spychając w okolice „polskiego ciemnogrodu i zaścianka”. Pisano o obrazie dla rozumu, nieprzepracowaniu przez Polaków dorobku oświecenia. Krytykowano udział w akcji różnych celebrytów czy polityków, oskarżając ich o epatowanie publiczną religijnością, podczas gdy ich życie prywatne niekoniecznie ją odzwierciedla.
Generalnie tego rodzaju krytyka jest raczej przeciwskuteczna. Uczestnicy „Różańca do granic” łatwo są w stanie sobiewytłumaczyć, że dla chrześcijan znoszenie oskarżeń o głupotę ze strony „oświeconych” to norma znana już od czasów apostolskich. Również od tamtych czasów znane są liczne przypadki nawróceń nawet największych grzeszników.
Dlatego raczej nie ma sensu krytykować ludzi za ich pobożność, nawet jeśli jej konkretne przejawy nie do końca mogą się wszystkim podobać. Ludzie mają prawo się modlić, jak chcą. Chcą prywatnie, to prywatnie, a jak chcą publicznie, to proszę bardzo. Nikt, w tym państwo, nie powinien im tego ani zabraniać, ani się w to wtrącać, jak długo nikomu nie dzieje się z tego tytułu krzywda.
I tu dochodzimy do punktu, który jednak należy skrytykować, i to z zupełnie świeckiego punktu widzenia. Skoro państwo nie powinno się w to wtrącać — a nie powinno, bo Konstytucja RP nakazuje władzom publicznym zachować bezstronność w kwestii przekonań religijnych obywateli — to jakim prawem państwowa spółka PKP fundowała tysiącom uczestników tego wydarzenia prawie darmowe bilety, za symboliczną złotówkę? Wśród sponsorów znalazły się i inne spółki państwowe. Wszystko ma swoje granice! „Różaniec do granic” też je powinien mieć. Nawet publiczna modlitwa na granicach państwa nadal pozostaje sprawą prywatną obywateli wierzących. Państwo, które to współfinansuje z podatków również obywateli niewierzących czy wierzących inaczej, samo przekracza granice własnych kompetencji wyznaczonych przez konstytucję.
To świecki punkt widzenia. Z religijnego zaś na uwagę zasługuje głos ks. Wojciecha Lemańskiego, który krytycznie oceniając „Różaniec do granic”, napisał: „Poszli przyzywać Imienia bożego, wzywać orędownictwa Matki Jezusa przeciw… uchodźcom, szukającym pomocy, schronienia, dachu nad głową”.
Podobnie wyraził się też ks. Adam Boniecki w „Tygodniku Powszechnym”. Z jednej strony nie wyobraża on sobie, by „Różaniec do granic” mógł swoich uczestników nastawić wrogo do uchodźców. Z drugiej strony, gdyby tak się jednak miało stać, to ostrzega, że stanowisko Pana Jezusa w tej kwestii jest znane i brzmi tak: „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom! Bo byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie”.
I tu trudno się z ks. Bonieckim nie zgodzić.
Olgierd Danielewicz