To nie moja wina

2367

W więzieniu prawie każdy osadzony twierdzi, że jest niewinny. Jednak niewinność jest tam wyjątkiem. Regułą jest wina.

Pewnego dnia w więzieniu zapytałem młodego chłopaka, za co tu trafił. To rutynowe pytanie w takim miejscu. Odpowiedział, że… przez motorniczego.


Daniel


Jest chudy, niski i ma dwadzieścia lat. W więziennej hierarchii jeszcze przez rok będzie uchodził za małolata. Edukację zakończył na gimnazjum i choć złożył papiery do jednego z warszawskich techników, nigdy się tam nie pojawił. Bo po co, skoro — jak twierdzi — życie jest krótkie i szkoda go tracić na przesiadywanie w szkole. Rodziców też to zbytnio nie martwiło, bo nie musieli wydawać pieniędzy na książki czy przybory szkolne.

Dopalaczami pierwszy raz poczęstowali Daniela koledzy, w czasie wakacji. No i to się nazywa życie! — pomyślał, gdy już doszedł do siebie. Niestety, takie rozrywki kosztują. Latem coś tam udało mu się dorobić na myjni, lecz na dłuższą metę nikt nie zatrudni szesnastolatka. Skąd więc wziąć pieniądze? Z pomocą szybko przyszli starsi koledzy.

— Ale ty masz farta, Daniel — powiedzieli. — Możesz kraść ile wlezie i bez żadnych konsekwencji. Nic nie zrobią. Za młody jesteś na sąd karny, a rodzinny też cię nie skrzywdzi. W najgorszym wypadku przybiją ci poprawczak, ale to jak hotel na wakacjach.

No i Daniel rozpoczął swoją kryminalną karierę. Najlepiej pamięta pierwsze włamanie do jednej z podwarszawskich willi. Ze względu na swoją posturę miał już z góry ustaloną rolę. Koledzy mieli wyważyć piwniczne okienko, on miał przez nie wejść do środka, przeszukać dom i podawać im co cenniejsze rzeczy. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Pierwsze, co mu wpadło w ręce już w piwnicy, to butelka wina. Było ich tam kilkanaście. Wziął spory łyk na odwagę, później drugi i trzeci. Było dziwnie kwaśne, właściwie niesmaczne. Na dole nie było już nic ciekawego, więc zdecydował się wejść na parter. Na schodach skończył opróżniać butelkę. Wszedł na korytarz i zobaczył obraz na ścianie. Nie był zbyt duży i uznał, że zmieści się przez piwniczne okienko. Zdjął go i już miał się odwrócić do drzwi, gdy nagle poczuł potworny ból w łydce i usłyszał coś między warczeniem a wyciem. Husky mają to do siebie, że nie warczą i nie szczekają — po prostu zdecydowanie i cicho bronią swego rewiru. Ten, na szczęście dla Daniela, był chyba bardzo stary, bo puścił go po jednym kopnięciu i nie zdążył zaatakować drugi raz. Chłopak zbiegł do piwnicy, zatrzaskując za sobą drzwi. Tam przy oknie mieli czekać na niego koledzy… Ale nie czekali. Gdy tylko usłyszeli hałas, uciekli.

Do dzisiaj nie wie, jak z tą bolącą nogą wydostał się na zewnątrz. Noga bardzo krwawiła, więc z koszulki zrobił sobie opaskę uciskową i wrócił do domu. Tam nikt o nic go nie pytał. Jednak dwa dni później usłyszał, jak ojciec w kuchni czytał matce wiadomości z lokalnej gazety:

— Słuchaj, matka, jakie debile chodzą po ulicach. Jakiś frajer włamał się gościowi do domu, wypił wino za szesnaście tysięcy i próbował wynieść reprodukcję obrazu wartą może sto złotych! Czy ty to sobie wyobrażasz? A jeszcze go pies pogryzł i nagrały kamery. Tu piszą, że już wiedzą, kto to jest.

Z tym ostatnim dziennikarze trochę przesadzili, bo dopiero pięć lat później połączono odciski palców z tamtego włamania z Danielem. Nie zmienia to jednak faktu, że przestraszony przez kilka miesięcy nie kradł, za to usiłował trochę zarabiać na budowach czy przy roznoszeniu ulotek.

Jednak nałóg i chęć łatwych pieniędzy były silniejsze niż strach. Tym razem, działając już na własną rękę, zaczął wyrywać torebki starszym kobietom. Noga się wyleczyła, ale nie była już tak sprawna jak kiedyś, więc o dłuższym uciekaniu z torebkami musiał zapomnieć. Wymyślił własną metodę. Wsiadał do tramwaju i obserwował. Gdy dostrzegł starszą panią stojącą lub siedzącą blisko drzwi z torebką w ręku, wiedział już, że to będzie jego ofiara. Stawał obok niej i czekał. Tramwaj zatrzymywał się na przystanku i jeżeli kobieta nie wysiadała, to czekał, aż wysiądą inni pasażerowie, a następnie wsiądą kolejni. I gdy drzwi miały już się zamykać, zdecydowanym szarpnięciem wyrywał torebkę i wyskakiwał z tramwaju. Przeważnie motorniczy — myśląc, że to spóźniony wysiadający — zamykał drzwi i nim ludzie się zorientowali, co się stało, ruszał.

— Jednak pewnego razu, choć wszystko zrobiłem zgodnie z planem — opowiadał Daniel — ten debil, znaczy motorniczy, nie wiem czemu, nie zamknął drzwi i nie ruszył. Jak wyskoczyłem, to jak zawsze upadłem, bo rozumiesz, noga. No i z tramwaju wyskoczyło za mną kilku facetów, ktoś zadzwonił na policję, ktoś mnie uderzył. No sam powiedz — zwrócił się do mnie — czy to moja wina? To wszystko przez tego głupiego tramwajarza — sam sobie odpowiedział. — Mógł zamknąć te drzwi. Jakby zajął się swoją pracą, a nie myślał, Bóg wie o czym, to bym tu dzisiaj nie siedział. Przez niego to wszystko — zakończył swoją opowieść.

Przerażające jest to, że ten chłopak do dzisiaj tak myśli.


Rafał


Drugim „bohaterem” jest Rafał, wizualne zaprzeczenie Daniela — silny, umięśniony, łysy trzydziestolatek. Nigdy nie miał prawa jazdy, ale nie przeszkadzało mu to w codziennym poruszaniu się autem w roli kierowcy. Wychodził z założenia, że przecież jak nie ma prawa jazdy, to mu go nie zabiorą. Pewnego jesiennego dnia siedział w domu narzeczonej i razem z jej matką robił grilla. No i jak to zwykle pili jakiś alkohol — taki weekendowy rytuał. Nagle jego przyszła teściowa się rozpłakała. Przypomniała sobie, że za kilka dni będzie rocznica śmierci jej męża. Zapragnęła pojechać na cmentarz. Sama nie miała prawa jazdy. Córka powiedziała, że po pijaku nie pojedzie. Obie więc zgodnie wytypowały Rafała na kierowcę, choć pił tak samo jak one.

— Skoro kobiety mnie tak pięknie prosiły, to się zgodziłem — opowiadał. — Przecież wcale tak dużo nie wypiliśmy, może jedną flaszkę i po kilka piw na trzy osoby. Były czasy, że po litrze jechałem do sklepu, jak się wódka skończyła.

Pojechali. Rafał zawiózł je dokładnie tam, gdzie chciały… a nawet jeszcze bliżej. Ich opel wbił się prawym bokiem w ostatnie drzewo tuż przy cmentarnym murze. Obie kobiety zginęły na miejscu, a on dopiero w szpitalu dowiedział się, co się stało. Pamięta tylko, że śpieszył się, bo „cóż to za głupi pomysł, aby w trakcie grilla jeździć na jakieś groby”.

— No i rozumiesz mnie, że to nie moja wina — zwrócił się do mnie Rafał. — Same chciały jechać, a mnie nie wypadało odmówić. Przecież mogliśmy zostać w domu. A skoro chciały na cmentarz, to tam trafiły. Na dodatek przecież ja nie mam prawa jazdy i nigdy go nie miałem, to skąd mogłem wiedzieć, że po pijaku nie wolno prowadzić, zgadza się? Tak też mówiłem w sądzie, ale się przyczepili, że ich obrażam czy coś takiego. Gdyby chociaż teściowej dali wyrok, że mnie namawiała, to lepiej bym się poczuł. Rozumiesz? To nie moja wina. Zupełnie nie rozumiem, jak mogli mi dać siedem lat. I do tego dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. To jakiś żart.

Rafał odbył całą karę i już jest w domu.


Reguła


Osadzeni wiele razy jako usprawiedliwienie popełnionego przestępstwa tłumaczą, że to nie oni są winni, tylko alkohol, narkotyki, dopalacze, koledzy, rodzice albo pech. Najłatwiej jest szukać winy u każdego innego, tylko nie u siebie. Bo przecież jesteśmy nieskazitelni i najlepsi!

To tak jak z rutynowym stwierdzeniem, że jeżeli Bóg jest taki dobry, to dlaczego zgadza się na wojny i morderstwa. Nikt nie chce nawet zrozumieć, że to człowiek trzyma karabin i naciska na spust, że każdy ma wolną wolę i sam może zdecydować, co robić.

Chcielibyśmy, aby cały świat się kochał i był idealny, ale sami zamykamy się na potrzeby innych ludzi, odmawiamy im pomocy, wstydzimy się ubóstwa, stwarzamy pozory dobroci, choć w większości przypadków pod płaszczykiem empatii kryje się egocentryzm. Często, gdy czynimy dobro, chcemy być widoczni i czerpać chwałę, ale gdy zrobimy coś złego, obarczamy winą innych. Najłatwiej Boga, bo On się nie będzie tłumaczył i nie będzie podawał w razie czego alibi.

Zatem kto jest winny naszych grzechów, zaniedbań, złośliwości, pychy? Inni ludzie? Bóg? Szatan? A może my sami? 

Michał Leśniak