Tolerancja jawi się ostatnio jako wygodna dziewczynka do bicia dla każdego. Ci z lewej biją ją za to, że akceptuje za mało, ci z prawej — że za dużo.
Dyskusja o aborcji, jaka regularnie przewala się przez nasze media przy każdej próbie czy to zaostrzenia, czy zliberalizowania dostępu do niej, ujawniła ostatnio, jakim problemem dla wielu jest (uwaga!) tolerancja. Zdziwił mnie zwłaszcza atak na ideę tolerancji z lewej strony sceny politycznej, która sama siebie uważa za tę bardziej wolnościową i postępową.
Zdziwiony profesor
Zdziwił się temu również znany w mediach prof. Marcin Matczak, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego, który tej sprawie poświęcił w sierpniu na Twitterze aż osiemnaście wpisów. Warto je tu streścić.
Profesor zaczął od przywołania Goethego, dla którego „tolerowanie ma w sobie coś z obrażania, bo toleruje się coś, co uważa się za złe” i dlatego „tolerancja powinna być tylko stanem przejściowym na drodze do akceptacji”. Do tego samego odwołuje się też lewicowa krytyka tolerancji — że nie jest ona afirmacją, a jedynie warunkowym dopuszczaniem czegoś, co uważa się za niepożądane, a nawet dewiacyjne. Według lewicy nie wystarczy coś tolerować — mamy to kochać, akceptować, i to bezwarunkowo. Dla tych z lewej tolerancja akceptuje za mało, a dla tych z prawej za dużo. Dla prof. Matczaka to popadanie w skrajności.
Przykładem takich skrajności jest właśnie kwestia stosunku do aborcji. Po obu stronach sporu są — zdaniem profesora — ludzie gotowi albo jej bezwarunkowo zakazać, albo bezwarunkowo dopuścić, a nawet chwalić się jej dokonaniem. Tymczasem im więcej jest z jednej strony zmuszania, by aborcję bezwarunkowo kochać, tym więcej z drugiej strony parcia na jej surowe zakazywanie, i odwrotnie.
Tymczasem według prof. Matczaka tolerancja jest jak chodzenie po linie — wymaga równowagi, aby nie popaść w bezwarunkowe zakazy albo bezwarunkową akceptację. Wymaga ciągłej uwagi, czy nie przekracza się bezpiecznych granic, z obu stron. „Gdy to, co robisz, zacznie zagrażać naszemu pokojowemu współistnieniu, moja tolerancja się skończy” — pisze profesor. Dalej naukowiec wyjaśnił swoje rozumienie tolerancji: „Tolerować znaczy znosić coś, czego się nie pochwala: toleruję nie wtedy, gdy akceptuję, ale też wtedy, gdy uważam, że to, co robisz, jest złe, i wolałbym, żebyś tego nie robił. Ale chcemy żyć w pokoju, więc nie ingeruję w twoje życie”. Tyle prof. Matczak.
Są też tacy, którzy zarzucają tolerancji, że niesie ze sobą postawę wyższości nad osobą tolerowaną. Trudno się z tym zgodzić. To nie ma żadnego automatyzmu — jedni będą tolerować z wyższością, a inni z szacunku dla godności człowieka i jego wolności, nawet jeśli z ich perspektywy miałby on z tej wolności źle korzystać.
Tolerancja to podstawowe minimum przyzwoitości w relacjach z innymi ludźmi. Może być punktem wyjścia do akceptacji, a może nawet afirmacji, ale nawet jak pozostanie na pozycji minimum, to i tak dobrze, bo pozwala na pokojowe współistnienie mimo różnic.
Tolerancja dla okrucieństwa
Potrzebujemy tolerancji. Bez niej najpierw się skłócimy, potem podzielimy, a na końcu pozabijamy. Jednak nawet tolerancja, jak już zostało tu wyrażone, musi mieć swoje granice. Naszym nieszczęściem jest to, że gdy trzeba okazać tolerancję, często jej nie okazujemy, natomiast równie często tolerujemy zachowania, które na to nie zasługują. Zamykamy oczy na zło, choćby działo się pod naszym nosem, przez płot czy przez ścianę.
Latem media doniosły, że w jakimś polskim gospodarstwie kilkadziesiąt krów tonęło od miesięcy w gnoju. Wiele z nich padło. Inne, gdy je znaleziono, były skrajnie wyczerpane i chore. Dziennikarze pytali, gdzie były służby. Ale ważniejszym pytaniem jest, gdzie byli sąsiedzi. Nie widzieli, że stado sąsiadów zniknęło z sąsiednich pastwisk? Wszyscy na wsiach wiedzą o wszystkich, a o tym nikt nie wiedział? Nikt nie słyszał ryku cierpiących w zamknięciu zwierząt, nie pytał, co się stało i co się z nimi dzieje?
Okrucieństwo wobec zwierząt powinno spotkać się co najmniej z maksymalnym ostracyzmu ze strony społeczności lokalnej — zerwaniem relacji, nie mówiąc o poinformowaniu odpowiednich służb. Ale widać lokalna społeczność to tolerowała. Tak jak często toleruje się krzyki sąsiadów za ścianą, dowody przemocy w rodzinach. Nie widziałem! Nie słyszałem! Nie wiem! Zarobiony jestem! Nasza polska „tolerancja”. Toniemy jak te krowy — w gnoju.
Olga Tokarczuk, nasza polska noblistka literacka, w książce Prowadź swój pług przez kości umarłych napisała: „O kraju świadczą jego zwierzęta. Stosunek do zwierząt. Jeśli ludzie zachowują się bestialsko wobec zwierząt, nie pomoże im żadna demokracja, ani w ogóle nic”.
Dwie polskie ławki
Albo inny obrazek „tolerancji” po polsku. Gdy z wyżyn władzy promowano niedawno patriotyczne ławki — w biało-czerwonym konturze polskich granic, mające zapewne wyrażać patriotyczne przywiązanie do polskości — mnie bardziej zainteresowała wtedy w mediach inna „polska ławka”.
Oto na jednym z warszawskich boisk grupa agresywnych Polaków, ale za to ewidentnie przywiązanych do polskości, wszczęła awanturę, gdy grupa Ukraińców i Białorusinów postanowiła tam zagrać sobie w piłkę. Przed grą siedzieli sobie na boiskowej ławce, takiej zwykłej, bez biało-czerwonych barw narodowych. Obcokrajowcy usłyszeli od Polaków, mających się niewątpliwie za patriotów, że nie mogą siedzieć na tej ławce, bo to… polska ławka (sic!). A oni mają się z tego boiska wynosić, najlepiej prosto na Ukrainę. Widziałem filmik z tego zajścia. Agresja i wulgarność polskich chuliganów, w tym kobiet, były porażające. Co za wstyd!
Jak długo będziemy tolerować w życiu publicznym i własnym otoczeniu to, czego tolerować nie wolno — przemoc, brutalność, wulgarność? Chyba że w tolerowaniu takich zjawisk mamy ukryty cel — żeby nikt się nam nie wtrącał w to, co sami robimy, a czego żadną miarą usprawiedliwić się nie da. Nie dostrzegamy, żeby nikt nie chciał dostrzec czegoś złego u nas. Nie reagujemy, żeby nikt nie zareagował. Tolerujemy nietolerowalne, żeby tolerowano nasze. Jak bardzo chciałbym się w tej ocenie mylić.
Olgierd Danielewicz