Wierzyć — jak to łatwo powiedzieć

67

Czym jest wiara? Czy łatwo jest wierzyć? Czy ważne jest, w co i jak wierzymy? Czy wystarczy być o czymś przekonanym, czy trzeba mieć do kogoś zaufanie?

Gdy pożar ogarnął dom, na piętrze pozostała kilkuletnia dziewczynka. Jej tato wbiegł do środka, by ją uratować, ale ogień strawił już schody, odcinając tę drogę pomocy. Wybiegł na zewnątrz i poprzez gęsty dym dostrzegł córkę stojącą w oknie płonącego domu.

— Córeczko, jestem tutaj. Skacz! — zawołał.

— Tatusiu, ale ja ciebie nie widzę — usłyszał w odpowiedzi.

— Za to ja cię widzę. Skacz!

Nie widząc, skoczyła i bezpiecznie znalazła się w ramionach taty.

A jak to jest w naszym życiu, gdy znajdujemy się w trudnej sytuacji? Zastanawiamy się, czy Bóg istnieje, czy interesuje się nami, czy widzi, co przeżywamy. Mówimy: Boże, ja Ciebie nie widzę. Gdzie jesteś? Gdy gęste kłęby problemów zdają się zasłaniać jakąkolwiek nadzieję na lepsze jutro, Pan Bóg chce nam wtedy powiedzieć: Widzę cię i znam. Wiem, co przeżywasz. Nie bój się. Zaufaj mi. Skocz w moje ramiona, wybierając drogę, którą chcę cię prowadzić.

O znaczeniu wiary czytamy w Biblii: „Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu; kto bowiem przystępuje do Boga, musi uwierzyć, że On istnieje i że nagradza tych, którzy go szukają”1. Pragnąc znaleźć i poznać Boga, potrzebujemy przekonania nie tylko o tym, że Bóg jest, ale także o tym, że poświęcając czas i angażując się w szukanie Go, nie pozostaniemy bez odpowiedzi.

Chociaż żyjemy w świecie, gdzie wiara i wiedza często są bezrefleksyjnie przeciwstawiane sobie, w istocie wierzyć znaczy wiedzieć, być pewnym. To przekonanie o prawdziwości nawet tego, czego nie dostrzegamy naszym wzrokiem. „A wiara jest pewnością tego, czego się spodziewamy, przeświadczeniem o tym, czego nie widzimy”2. Mimo iż nie widzimy wiatru, nie wątpimy przecież w jego istnienie, dostrzegając skutki jego działania.

Trzy stopnie wiary

Wierzyć — co to tak naprawdę znaczy? Powiedzieć „wierzę”, nie jest trudno, lecz jaka wiara w istocie kryje się za wypowiedzianym słowem? Pomyślmy o trzech stopniach wiary: wiara, że Bóg istnieje; wiara, że Bóg jest dobry; ufne poddanie życia Bogu.

Teraz wyobraź sobie, że odkryto lek na nieuleczalną chorobę, na którą cierpi twój najbliższy przyjaciel, a ty jesteś w posiadaniu tego leku. Przychodzisz do niego z sercem pełnym radości i mówisz: „Przyjacielu, nareszcie. Mam wspaniały, skuteczny lek na twoją chorobę”. „Wierzę, że taki lek istnieje” — odpowiada przyjaciel. I to wszystko. Czy to przekonanie jest wystarczające, aby został uzdrowiony? Czy wiara w istnienie tego leku przywróciłaby mu zdrowie? Mógłby nawet powiedzieć, że nie ma wątpliwości, iż lekarstwo to jest dobre i skuteczne — i nic więcej nie uczynić. Czy taka wiara zmieniłaby jego życiową sytuację? Oczywiście, że nie. Nie wystarczy wierzyć, że coś jest, lub nawet, że jest dobre i pomaga. Potrzeba jeszcze wyciągnąć swoją rękę, przyjąć i skorzystać. Potrzeba czynu, który będzie wyrazem prawdziwości wiary, potwierdzeniem okazanego zaufania.

Wiara, która jest jedynie uznaniem faktu istnienia Boga, a nawet przekonaniem o Jego dobroci, tak naprawdę niewiele w życiu zmienia. Jeśli pragniemy wiary, która realnie zmienia życie, nie możemy poprzestać na pierwszych dwóch stopniach. Potrzeba całkowitego zaufania, ufnego oddania życia Bogu. Prawdziwa wiara to zaufanie, które przerodziło się w czyn.

Pan Bóg zaprasza: „Skosztujcie i zobaczcie, że dobry jest Pan: Błogosławiony człowiek, który u niego szuka schronienia!”3. On jest dobry i bardzo pragnie, by człowiek doznał w swoim życiu Jego bliskiej obecności oraz namacalnej pomocy. Zachęta brzmi: spróbuj, doświadcz Bożego działania. Nawet jeśli komuś wydawałoby się, że to wymagający odwagi krok w nieznane, warto podjąć ryzyko zaufania. Bóg nie zawiedzie. Wiara będąca ufnym poddaniem się Jego prowadzeniu — ta dopiero naprawdę zmienia życie. 

Bezimienny bohater wiary

Spotkanie Chrystusa z człowiekiem chorym na trąd to jedna z najbardziej niezwykłych historii wiary. Trąd był bardzo groźną, zaraźliwą i nieuleczalną chorobą, a człowiek nią dotknięty był zupełnie zepchnięty na margines życia. Gnijące rany na ciele, szorstka, łuszcząca się skóra powodowały stały fizyczny dyskomfort. Człowiek trędowaty nie miał prawa kontaktu z ludźmi zdrowymi i był izolowany. Spędzając dni w ustronnych miejscach, często dzielił tę tragiczną niedolę z podobnymi sobie, a wołaniem „nieczysty, nieczysty” ostrzegał, by nikt się do niego nie zbliżał. Ten, u którego stwierdzono trąd, musiał natychmiast opuścić swoją rodzinę i miejsce zamieszkania. Choroba bezpowrotnie oddzielała od siebie współmałżonków, rodziców i dzieci, przyjaciół. Bardzo powszechne było przekonanie, iż trąd jest Bożą karą za popełnione grzechy, co powodowało u chorych jeszcze większy smutek i przygnębienie. Fizyczne ograniczenia, społeczne odrzucenie oraz duchowe obciążenie potęgowały rozpacz i poczucie beznadziei.

I oto przyszedł Jezus. Przywracał wzrok niewidomym, sprawność sparaliżowanym, uzdrawiał choroby, przebaczał grzechy, wnosił w życie ludzi radość i nadzieję. Lecz chociaż pomagał wielu, to jednak do tamtej chwili nie uzdrowił jeszcze człowieka trędowatego. Sami trędowaci nawet nie sądzili, że jest dla nich jakikolwiek ratunek.

Aż w sercu jednego z nich pojawiła się wiara, nie tylko w to, że Jezus istnieje, jest dobry i pomaga innym, ale również w to, że może pomóc jemu — przywrócić zdrowie, wyzwolić z nieszczęścia. „I przyszedł do niego trędowaty z prośbą, upadł na kolana i rzekł do niego: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. A Jezus, zdjęty litością, wyciągnął rękę swoją, dotknął się go i rzekł mu: Chcę, bądź oczyszczony! I natychmiast zszedł z niego trąd, i został oczyszczony”4. Jak to w ogóle możliwe, że trędowaty znalazł się obok Jezusa, skoro trędowaci nie mieli prawa zbliżać się do ludzi zdrowych? Co więcej, opisane tu spotkanie nie miało miejsca gdzieś na uboczu. Mistrz zakończył właśnie słynną przemowę znaną jako Kazanie na górze, a gdy zszedł ze wzgórza wokół Niego zgromadzony był tłum. I właśnie wtedy przybył do Chrystusa ów trędowaty5.

Ten człowiek mógł spojrzeć na swoje ograniczenia, te zdrowotne, społeczne, duchowe czy wszelkie inne, i się wycofać, oddalić. Ale wiara w jego sercu zaczęła być silniejsza niż wszystkie przeszkody. Dotarła do niego wieść o Jezusie i Jego miłosiernej służbie. Z daleka zapewne słyszał jakieś strzępy wypowiadanych przez Niego słów i widział uzdrowionych, którym On pomógł. Aż przyszedł moment, kiedy już nic nie mogło go zatrzymać — zaczął iść w kierunku Jezusa. Wyobraźmy sobie reakcję ludzi, gdy dostrzegli owego nieszczęśnika zbliżającego się do nich. Pewnie rozstępowali się, nie chcąc zostać zarażonymi. Może słychać było głosy niechęci, a nawet wrogości, nakazujące trędowatemu, aby odszedł. Ten jednak ostatecznie stanął przed Jezusem. Pokonał wszelkie ograniczenia, zarówno te zewnętrzne, jak i każdą wątpliwość, która pojawiała się w jego sercu. Odsunął wszystkie ważne argumenty przekonujące go, że nie może przyjść do Jezusa po pomoc. A ponieważ z wiarą przyszedł do Chrystusa, jego determinacja została nagrodzona. Gdy Pan Jezus zobaczył tego człowieka przed sobą i usłyszał jego żarliwą prośbę, serce Jezusa wypełniło współczucie. Właśnie dlatego przybył na ten świat, by przynieść ratunek nieszczęśliwym, znękanym i cierpiącym. Wyciągnął rękę i dotknął trędowatego, i… choroba natychmiast ustąpiła.

Gdy serce człowieka obciąża grzech, poczucie winy, pragnieniem Chrystusa jest przynieść uwolnienie. On z litością wyciąga dłoń przebaczenia, mówiąc do każdego oczekującego Jego łaski: „Chcę, bądź oczyszczony”. Zbawiciel, dotykając nawet najbardziej zbrudzonego nieprawością serca, oczyszcza je od win. Gdy Ten, który jest Święty, dotyka tych, którzy są grzeszni, Jego miłość i czystość pozostają niezmienione, zmianie ulega natomiast stan ludzkiego serca. Radość zajmuje miejsce przygnębienia, pokój — przerażenia, a poczucie wolności — miejsce spętania grzechem. Nie patrzmy na własne ograniczenia, nie skupiajmy się na niesprzyjających okolicznościach czy przeszkodach, nie myślmy, że jesteśmy niegodni, by Bóg okazał nam swą miłość — lecz na wzór uzdrowionego z trądu okażmy wiarę. Możemy zaufać Panu Bogu i pozwolić się pociągnąć do Niego siłą Jego delikatności, miłosierdzia i dobroci.

Odwiedziłem kiedyś w szpitalu pewnego młodego mężczyznę, jak się później okazało na krótko przed jego śmiercią. Sposób, w jaki żył, doprowadził do ogromnych zniszczeń w jego organizmie. Chorował na AIDS, nowotwór węzłów chłonnych z przerzutami, jego ciało było zdeformowane, a trudności w poruszaniu się powodowały niezgrabność ruchów. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Pod koniec rozmowy popatrzył na mnie i powiedział: „Ja wierzę Jezusowi”. Zdawał sobie sprawę, że popełnił w życiu wiele błędów, których konsekwencji już nie odwróci. Żałował zmarnowanych lat. Szczerze wyznał Bogu swe grzechy i przeprosił za niechlubną przeszłość. W przebaczeniu otrzymanym od Jezusa znalazł pokój serca. Zanim się rozstaliśmy, dodał: „Wierzę, że moje dalsze życie, bez względu na to, jaki będzie mój los, będzie świadectwem Bożej opieki, troski i miłości”. Zdążył z wiarą przyjść do Jezusa po ratunek.

Wierzyć — jak to łatwo powiedzieć, choć czasem nawet wypowiedzenie tego słowa, wyznanie zaufania nie jest wcale takie proste. Jednak właśnie zaufanie do Boga sprawia, że nasze życie rzeczywiście się zmienia. Jemu naprawdę możemy zaufać bez obaw. 

Piotr Stachurski

1 Hbr 11,6. 2 Hbr 11,1. 3 Ps 34,9. 4 Mr 1,40-42. 5 Zob. Mt 8,1-3.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj