On zmienił moje życie

62

Josh postanowił napisać książkę — popartą intelektualnymi dowodami kpinę z chrześcijaństwa. Ale kiedy zgromadził materiał, uległ pod naporem dowodów. Jednak największym dowodem okazała się jego przemiana — od egoisty żyjącego nienawiścią do oddanego służbie i pełnego miłości człowieka.

Jako nastolatek pragnąłem szczęścia i pragnąłem, aby moje życie miało sens. Chciałem znać odpowiedzi na trzy podstawowe pytania: Kim jestem? Dlaczego jestem? Dokąd zmierzam? To najtrudniejsze pytania. Przypuszczam, że 90 procent ludzi nie znalazło na nie odpowiedzi. Ja jednak pragnąłem zrozumieć, o co chodzi w życiu. Więc zacząłem szukać odpowiedzi.

Od studenta, przez aktywistę, po imprezowicza

W moich rodzinnych stronach wszyscy wydawali się być bardzo religijni. Licząc, że odpowiedź znajdę w religii, zacząłem chodzić do kościoła. Stałem się religijny na 150 procent. Chodziłem do kościoła rano, po południu i wieczorem. Widać jednak wybrałem niewłaściwy kościół, bo będąc w nim, czułem się gorzej niż na zewnątrz. Jedynym pożytkiem z tego doświadczenia był zysk w postaci 75 centów tygodniowo — kładłem na tacę ćwierćdolarówkę, a brałem z niej dolara, co starczało na mleczny koktajl!

Wyrosłem na farmie w Michigan — a rolnicy to zazwyczaj ludzie praktyczni. Tata powtarzał mi: jak coś nie działa, machnij na to ręką. Machnąłem więc ręką na religię.

Potem pomyślałem, że moje poszukiwanie szczęścia i sensu życia może zaspokoić nauka. Wstąpiłem na uniwersytet. Kolejne rozczarowanie! Na uczelni spędziłem chyba więcej czasu niż ktokolwiek w historii. Istotnie, można tam znaleźć wiele rzeczy. Ale wstąpienie na uniwersytet w poszukiwaniu prawdy i sensu życia to raczej przegrana sprawa.

Na pierwszym wydziale, na jaki uczęszczałem, byłem na pewno najbardziej nielubianym studentem. Nachodziłem wykładowców w ich gabinetach w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania. Kiedy widzieli, że się zbliżam, gasili światło, zaciągali zasłony, zamykali drzwi na klucz — byłe tylko ze mną nie rozmawiać. Zrozumiałem, że na uniwersytecie nie znajdę odpowiedzi. Wykładowcy i studenci mieli tyle samo problemów, trosk i życiowych dylematów, co ja. Parę lat temu na którejś uczelni zobaczyłem studenta z napisem na plecach: „Nie idźcie za mną. Zgubiłem się”. Każdy na mojej uczelni sprawiał takie wrażenie. Nauka nie dawała odpowiedzi!

Chyba chodzi o ludzki szacunek — pomyślałem. Wydawało mi się, że powinienem wyznaczyć sobie jakiś szlachetny cel, oddać się mu bez reszty i zyskać powszechne uznanie. Największym szacunkiem i wpływami na uniwersytecie cieszyli się działacze studenccy. Zacząłem się więc ubiegać o różne stanowiska… i wybrano mnie. Wspaniale było znać wszystkich, podejmować ważne decyzje, wydawać uczelniane pieniądze według własnego uznania. Ale prędko zaczęło mnie to nużyć, podobnie jak poprzednie próby.

Co poniedziałek rano budziłem się z bólem głowy po minionej nocy. Myślałem: Znowu to samo, znowu przede mną pięć okropnie nudnych dni. Szczęście kryły w sobie trzy noce imprezowe: piątkowa, sobotnia i niedzielna, po nich wracał nużący cykl. Byłem przygnębiony, wręcz zrozpaczony. Chciałem poznać swą tożsamość i cel życia. Tymczasem poszukiwania prowadziły mnie do pustki i pozostawiały bez odpowiedzi.

Ta dziwna grupa

Zwróciłem wówczas uwagę na grupkę osób — ośmiu studentów i dwóch wykładowców, w których było coś wyjątkowego. Zachowywali się tak, jakby wiedzieli, dokąd zmierzają. I mieli w sobie coś, co głęboko podziwiałem — własne poglądy. Lubię przebywać z ludźmi mającymi swoje przekonania, nawet jeśli różnią się one od moich. W życiu takich ludzi jest pewna siła, która zachęca do kontaktu z nimi.

Wspomniana grupa miała jednak jeszcze coś, co nie dawało mi spokoju. Miłość. Oni nie tylko kochali siebie nawzajem, ale też okazywali miłość innym, ludziom spoza swego kręgu. Miłość była nie tylko na ich ustach, ale i w ich życiu. To było dla mnie coś nowego — zapragnąłem doświadczyć tego osobiście. Postanowiłem zapoznać się z nimi bliżej.

Jakieś dwa tygodnie później siedziałem przy stoliku w sali organizacji studenckiej i rozmawiałem z kilkoma członkami tej grupy. Rozmowa dotyczyła Boga. Nie czułem się pewnie w tym temacie i robiłem dobrą minę do złej gry. Rozparłem się i bujałem, jakby niewiele mnie to interesowało. „Chrześcijaństwo, też mi coś — wypaliłem. — To dla mięczaków, a nie dla ludzi myślących”. W głębi serca pragnąłem jednak tego, co oni mieli. Ale będąc dumny ze swojej pozycji na uczelni, nie chciałem, żeby się o tym dowiedzieli. Zapytałem jedną z dziewczyn:

— Powiedz, co zmieniło wasze życie? Czemu tak się różnicie od innych studentów i wykładowców?

Popatrzyła mi prosto w oczy i wypowiedziała dwa słowa, jakich nigdy bym się nie spodziewał usłyszeć podczas dyskusji na uniwersytecie:

— Jezus Chrystus.

— Jezus Chrystus? — parsknąłem. — Daj spokój. Mam po uszy religii, Biblii i Kościoła.

— Nie powiedziałam: religia — odparła. — Powiedziałam: Jezus Chrystus.

Zbiła mnie z tropu jej odwaga i przekonanie, przeprosiłem więc za atak.

— Mam po prostu dość religii i ludzi religijnych — wyjaśniłem. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Wówczas moi nowi znajomi rzucili mi dziwne wyzwanie. Zachęcili mianowicie mnie, studenta prawa, abym intelektualnie rozważył twierdzenie, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym. Pomyślałem, że żartują. Nie można poddawać rozumowemu badaniu czegoś tak mglistego jak chrześcijaństwo!

Ale nie dawali za wygraną. Codziennie przypominali mi o swej propozycji, aż wreszcie przyparli mnie do muru. Tak irytowała mnie ich nieustępliwość, że podjąłem w końcu wyzwanie, nie po to jednak, żeby dowieść słuszności ich twierdzeń, ale by je obalić. Postanowiłem napisać książkę — popartą intelektualnymi dowodami kpinę z chrześcijaństwa. Opuściłem uczelnię i podróżowałem po Stanach Zjednoczonych i Europie, gromadząc materiały, które miały dowieść, że chrześcijaństwo to bzdura.

Pewnego dnia, siedząc w jednej z londyńskich bibliotek, usłyszałem wewnętrzny głos: Josh, nie masz nic. Zignorowałem go. Ale on codziennie powracał. Im dłużej zgłębiałem zagadnienie, tym ów głoś był wyraźniejszy. Wróciłem do Stanów i na uczelnię. Nie mogłem jednak spać, kładłem się o dziesiątej wieczorem i do czwartej nad ranem leżałem z otwartymi oczyma, wciąż na nowo usiłując obalić przytłaczające dowody, które sam zebrałem — że Jezus Chrystus jest Synem Bożym.

Zacząłem sobie wówczas uświadamiać własną nieuczciwość. Rozum mówił mi, że twierdzenia Chrystusa są prawdziwe, ale wola ciągnęła mnie w odwrotnym kierunku. Tak bardzo ceniłem sobie poznawanie prawdy, ale kiedy już ją poznałem, nie byłem gotów za nią podążyć. Bardzo osobiście odebrałem słowa Chrystusa: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy Mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną”1. Perspektywa zostania chrześcijaninem oznaczała jednak cios dla mojego ego. Nie wyobrażałem sobie skuteczniejszego sposobu na pozbawienie siebie samego wszelkich życiowych przyjemności.

Wiedziałem jednak, że muszę rozstrzygnąć ten wewnętrzny konflikt, gdyż inaczej zwariuję. Zawsze uważałem siebie za osobę otwartą, toteż postanowiłem, że zrobię jeszcze jedną, rozstrzygającą próbę. Wtedy, pod koniec drugiego roku studiów, zostałem chrześcijaninem.

Początek zmian

Spotkałem się z przyjacielem chrześcijaninem i modliłem się o cztery sprawy. To stało się początkiem mojego związku z Bogiem.

Po pierwsze, powiedziałem: Panie Jezu, dziękuje, że umarłeś za mnie na krzyżu. Pojąłem, że On umarłby za mnie nawet wtedy, gdybym był jedynym człowiekiem na świecie. Może pomyślicie, że do Chrystusa doprowadziły mnie niepodważalne dowody rozumowe. Wcale nie. One były tylko Bożym sposobem na otworzenie drzwi do mojego życia. Do Chrystusa doprowadziła mnie świadomość, że tak bardzo mnie pokochał, iż był gotów za mnie umrzeć.

Po drugie, powiedziałem: Wyznaję, że jestem grzesznikiem. Co do tego nikt nie musiał mnie przekonywać. Wiedziałem, że są w moim życiu rzeczy przeciwne świętości i sprawiedliwości Boga. Biblia mówi: „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości”2. Poprosiłem więc: Panie, odpuść mi.

Po trzecie, powiedziałem: Teraz, najlepiej jak umiem, pragnę otworzyć drzwi swego życia i złożyć ufność w Tobie, Panie Jezu, jako Zbawcy i Panu. Przejmij panowanie nad moim życiem. Zmień mnie kompletnie. Uczyń mnie takim, jakim chcesz, żebym był.

A na koniec pomodliłem się: dziękuję, że wkroczyłeś do mojego życia.

Kiedy skończyłem, nic się nie stało. Nie zagrzmiał żaden grom. Nie wyrosły mi anielskie skrzydła. Mogę nawet powiedzieć, że poczułem się gorzej. Bałem się, że pod wpływem emocji podjąłem decyzję, której wkrótce mój rozum pożałuje. Więcej, bałem się tego, jak zareagują znajomi, kiedy się o tym dowiedzą. Poczułem, że wpadłem w przepaść bez dna.

Ale przez następne półtora roku moje życie rzeczywiście się zmieniało. Jedna z największych zmian dotyczyła mojego stosunku do ludzi. Podczas studiów wytyczyłem sobie cele na kolejnych 25 lat. Ostateczny punkt — stanowisko gubernatora stanu Michigan. Planowałem wspinać się po drabinie politycznego sukcesu, manipulując ludźmi, przekonany, że po to właśnie oni są. Odkąd jednak zaufałem Chrystusowi, zmieniło się moje myślenie. Zamiast wykorzystywać innych, chciałem im służyć. Zmiana perspektywy i przejście od skoncentrowania na sobie do skupienia się na innych była zasadniczym wydarzeniem.

Kolejne zmiany dotyczyły moich napadów złości. Dotąd, jeśli ktoś choćby spojrzał na mnie krzywo, byłem gotów wszcząć awanturę. Nadal mam blizny po bójkach stoczonych na pierwszym roku studiów, kiedy to o mało nie zabiłem człowieka. Skłonność do popadania w gniew była u mnie czymś tak naturalnym, że nawet nie pomyślałem, aby próbować to zmienić. Jednak pewnego dnia, znalazłszy się w sytuacji, w której zazwyczaj bym wpadł w szał, spostrzegłem, że nie poddaję się złości. Nie jestem jeszcze w tej kwestii bez zarzutu, ale zmiana, która zaszła, była zasadnicza.

Ojciec

Największa chyba różnica dotyczyła nienawiści i rozgoryczenia. Dorastałem, kipiąc nienawiścią, skierowaną ku jednemu człowiekowi, którego nienawidziłem z głębi serca. Gardziłem wszystkim, co sobą reprezentował. Pamiętam, że już jako mały chłopiec, leżąc nocami w łóżku, planowałem, w jaki sposób go zabiję i nie dam się złapać policji. Człowiekiem tym był mój ojciec.

Mój ojciec był pijakiem. Nie widywałem go trzeźwego. Koledzy ze szkoły drwili z mego ojca, który często pijany leżał na ulicy. Te szyderstwa bardzo mnie bolały, nigdy jednak nie dawałem tego po sobie poznać. Śmiałem się razem z nimi, a ból skrywałem głęboko.

Czasami znajdowałem mamę w szopie. Leżała na stercie obornika. Ojciec często bił ją gumowym wężem tak mocno, że nie była w stanie się podnieść. Dyszałem nienawiścią, przysięgając sobie: kiedy tylko będę dość silny, zabiję go. Kiedy ojciec był pijany, a przyjeżdżali goście, zaciągałem go do szopy i związywałem, a samochód parkowałem z tyłu. Znajomym mówiłem, że tata gdzieś pojechał. Nie chciałem narażać nas na wstyd. Kiedy wiązałem ojcu ręce i nogi, zakładałem mu też pętlę na szyję. Po cichu liczyłem na to, że będzie próbował wstać i niechcący się udusi.

Dwa miesiące przed ukończeniem liceum, wróciwszy do domu z randki, usłyszałem płacz mamy. Gdy wpadłem do jej sypialni, siedziała na łóżku.

— Synu, twój ojciec złamał mi serce — powiedziała. Objęła mnie i przytuliła mocno. — Straciłam chęć do żyda. Zaczekam jeszcze, aż skończysz szkołę, ale potem chcę umrzeć.

Dwa miesiące później skończyłem liceum, a w następny piątek mama zmarła. Myślę, że powodem było jej złamane serce. Znienawidziłem wówczas ojca jeszcze bardziej. Gdybym parę miesięcy po pogrzebie nie wyjechał z domu na studia, chyba bym w końcu go zabił.

Odkąd jednak postanowiłem zaufać Jezusowi jako swemu Zbawcy i Panu, miłość Boża zaczęła wypełniać moje życie. Znikła dawna nienawiść do ojca. Po pięciu miesiącach, podczas naszego spotkania, spojrzałem mu prosto w oczy i powiedziałem: tato, kocham cię. Nie chciałem tego, jednak czułem, że kocham tego człowieka. Boża miłość zmieniła moje serce.

Kiedy przeniosłem się na Uniwersytet Wheaton, uległem wypadkowi samochodowemu, który spowodował pijany kierowca. Ze szpitala pojechałem do domu, aby dojść do siebie. Ojciec przyszedł mnie odwiedzić. Tego dnia był trzeźwy. Wydawał się nieswój, chodził po pokoju tam i z powrotem. W końcu wyrzucił z siebie:

— Jak możesz kochać takiego ojca jak ja?

Odpowiedziałem:

— Tato, pół roku temu nienawidziłem cię i gardziłem tobą. Ale zaufałem Jezusowi Chrystusowi i otrzymałem przebaczenie od Boga. To zmieniło moje życie. Nie umiem wszystkiego wyjaśnić, tato. Ale Bóg zabrał ode mnie nienawiść do ciebie i zastąpił ją miłością.

Rozmawialiśmy prawie godzinę, a na końcu ojciec powiedział:

— Synu, jeśli Bóg może zrobić z moim żydem to, co zrobił z twoim, to chcę dać Mu tę szansę.

I pomodlił się:

— Boże, jeśli naprawdę jesteś Bogiem i jeśli Jezus umarł na krzyżu, aby przebaczyć mi to, co wyrządziłem mojej rodzinie, to ja Ciebie pragnę. Jeśli Jezus może zrobić w moim życiu to, co zrobił w życiu mojego syna, to chcę Mu zaufać jako Zbawcy i Panu.

Słuchanie tej modlitwy płynącej prosto z serca mojego ojca było jedną z najradośniejszych chwil mojego życia.

Kiedy zaufałem Chrystusowi, moje życie w ciągu półtora roku zmieniło się diametralnie. Lecz życie mojego ojca zmieniło się na moich oczach! Jak gdyby ktoś wyciągnął rękę i jednym ruchem włączył w nim światło. Po tym wydarzeniu tylko raz zdarzyło mu się sięgnąć po alkohol. Przytknął tylko kieliszek do ust — zaledwie tyle po 40 latach nieprzerwanego picia! Picie nie było mu już potrzebne. Czternaście miesięcy później zmarł z powodu powikłań spowodowanych przez alkohol. Ale w ciągu tych czternastu miesięcy ponad setka ludzi z naszego miasteczka oddała swe życie Jezusowi Chrystusowi dzięki zmianie, jaką dostrzegli w życiu miejscowego pijaka — mojego ojca.

Można się śmiać z chrześcijaństwa. Można z niego szydzić. Ale ono działa. Jeśli zaufałeś Chrystusowi, przeanalizuj swoją postawę i czyny — Jezus Chrystus to specjalista od zmieniania życia.

Do chrześcijaństwa nie da się kogokolwiek przymusić. Każdy jest odpowiedzialny za swoje życie. Ja mogę tylko powiedzieć, czego się nauczyłem i czego doświadczyłem. Potem ty sam zadecyduj, kim dla ciebie będzie Chrystus.

Może przydatna okaże się modlitwa, którą ja się niegdyś modliłem: Panie Jezu, potrzebuję Ciebie. Dziękuję, że umarłeś za mnie na krzyżu. Przebacz mi i oczyść mnie. W tej chwili składam swą ufność w Tobie jako Zbawcy i Panu. Uczyń mnie takim, jakim chcesz, abym był. W imieniu Chrystusa. Amen. 

Josh McDowell

1 Ap 3,20. 2 1 J 1,9.

[Autor jest amerykańskim pisarzem i ewangelistą, apologetą chrześcijańskim związanym z ewangelikalnym nurtem protestantyzmu. Jest autorem ponad 40 książek, a także licznych programów edukacyjnych. Swoją historię opisał we wstępie do Przewodnika apologetycznego wydanego przez Oficynę Wydawniczą „Vocatio”, Warszawa 2002. Lid i śródtytuły pochodzą od redakcji].

[Źródło: „Znaki Czasu” 12/2022]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj