Ciesz się, bo masz wybór

1871

Bez względu na to, gdzie i kim jesteś, masz wybór i wolną wolę, tylko zapewne nie potrafisz tego dostrzec i docenić.

Czy zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie ma możliwość decydowania o sobie i o tym, co każdego dnia robimy? Gdy dzwoni budzik, można zerwać się na równe nogi, pobiec do łazienki, umyć zęby i przygotować się do wyjścia do pracy lub wyłączyć go i spać dalej. Przecież zawsze możemy później zadzwonić i poprosić o dzień urlopu na żądanie. Albo obiad — jak niesamowitą rzeczą jest zdecydowanie, co dzisiaj zjemy. Kalafiora? Młode ziemniaki z zsiadłym mlekiem? A może dla odmiany nic, bo taki mamy kaprys. To my podejmujemy decyzje. Dzięki temu czujemy się wolni. Czujemy się ludźmi. A co gdybyśmy nagle zostali pozbawieni tego prawa? A może tak się stać w przeróżny sposób…

To może być wypadek lub ciężka choroba. Pracowałem kiedyś w szpitalu. Całymi dniami miałem kontakt z pacjentami. Widziałem w ich oczach wstyd, a czasami lęk przed poproszeniem o kubek wody, otworzenie czy zamknięcie okna lub podanie basenu. Dla ludzi w sile wieku takie kwestie jak samodzielne jedzenie, codzienna toaleta czy czynności fizjologiczne to norma. Nie wyobrażają sobie, aby ktoś im w tym miał pomagać. Jeśli ktoś sam chodził do sklepu po żywność, a następnie sam przyrządzał sobie jedzenie i celebrował jego spożywanie, bycie karmionym przez obcego jest potworną traumą. Ale tak właśnie się dzieje.

I choć podczas luźnych rozmów zazwyczaj „marzymy” o tym, aby być traktowanymi po królewsku, aby ktoś wykonywał za nas większość spraw, to jednak gdy znajdujemy się w sytuacji losowego zdania się na drugą osobę, cierpimy i żałujemy tej zależności. Uwłacza naszej godności, że ktoś chodzi koło nas i pomaga w intymnych czynnościach. Pacjenci opuszczający szpital mówili często, że ból, operacja czy rehabilitacja nie były takie straszne. Najgorsze było leżenie i czekanie na moment, że trzeba będzie wcisnąć guzik i znowu tłumaczyć obcej osobie, że nie można sobie z czymś poradzić.

Tutaj, gdzie jestem, też mało mogę, choć nie jest to szpital. Ale przecież zawsze można podejść do tego z przymrużeniem oka. Wyobraźmy sobie życie prezydenta. W pewnym stopniu żyje tak jak ja: całodobowa ochrona, wożenie wszędzie na koszt Skarbu Państwa, umundurowany człowiek otwiera nam drzwi, ktoś dba o nasz nienaganny wygląd, trzy razy dziennie dostajemy posiłek. Oczywiście nikomu nie polecam mojego miejsca… bo to więzienie.

A w praktyce wygląda dokładnie tak.

Pobudka o 5.50. Można nie wstawać, ale ciepła woda w kranie jest tylko od 6.00 do 6.30, więc jeżeli chcę się ogolić (co ja piszę, jakie „chcę” — muszę), to wstać trzeba. Poza tym śniadanie dla pracujących wydawane o 6.20, a więc do tego czasu trzeba być już po toalecie i ubranym. Tym, co dostajemy na śniadanie, należy tak gospodarować, aby zjeść od razu kanapkę i przygotować sobie drugie śniadanie. Niektórzy stosują metodę robienia kanapek wieczorem, aby rano mieć co zjeść, bo jeśli trafi się na śniadanie sam dżem, to życzę powodzenia w posmarowaniu nim kilku kromek chleba. Następnie apel o 7.00. Bez względu na pogodę i porę roku należy stać w kompletnej przydziałowej odzieży, przypominającej robocze drelichy, i zameldować, ilu nas jest w celi. O 7.15 rozpoczyna się wychodzenie do pracy. Oczywiście też w odzieży przydziałowej, niezależnie od pogody i temperatury. „Wychodzenie” brzmi zbyt ładnie — funkcjonariusz otwiera drzwi i po zrobieniu każdemu kontroli osobistej prowadzi do pracy. Odmowa wyjścia jest dozwolona jedynie, gdy ma się zwolnienie lekarskie lub jest to umotywowane względami formalnymi. Nie ma urlopu na żądanie. W pracy każde przemieszczanie się po terenie jednostki jest dozwolone też jedynie pod nadzorem funkcjonariusza, a więc idąc zmienić żarówkę, muszę zawsze być w obstawie kogoś z mundurowych. I to nie ja, jako elektryk, decyduję, co i kiedy naprawiać, a jedynie wykonuję polecenia służbowe.

Około 14.00 powrót do celi i obiad. Moment powrotu z pracy jest dla mnie czymś najmilszym w ciągu dnia, gdyż zawsze wtedy staram się „iść zadzwonić”. Zdziwieni — że nie można po prostu wyjąć z kieszeni telefonu i zadzwonić? No, nie można, bo jedyną formą wykonania telefonu jest skorzystanie z budki telefonicznej, a to jest uwarunkowane. Po pierwsze, należy mieć kartę telefoniczną, a na niej parę złotych. Po drugie, trzeba dzień wcześniej napisać kartkę i oddać ją przy kolacji w celu zgłoszenia chęci skorzystania w następnym dniu z telefonu. Po trzecie, nie wiadomo, czy telefon będzie sprawny. Po czwarte, może być tak, że z różnych przyczyn losowych nie zostanę doprowadzony do telefonu. Bądźmy jednak pozytywnej myśli. Dostałem się do pokoju z budką telefoniczną i dzwonię. Czas start! Tak, wystartował zegar odliczający mi pięć minut na rozmowę. Wybieram numer. Zajęte. Jeszcze raz. Nadal zajęte. Minęło półtorej minuty. Dzwonię do drugiej osoby. Poczta głosowa. Nagrywam się i rozłączam. Cztery minuty. Jeszcze raz próbuję pod pierwszy numer. Wolne. Nareszcie słyszę głos mojej narzeczonej. Po kilku zdaniach muszę kończyć, bo właśnie minął ustalony czas. Nawet nie wiem, co u niej, bo była w sklepie i panował gwar. Drugi raz zadzwonić tego dnia się nie da. Znowu trzeba wypisać kartkę i czekać całą dobę.

Teraz obiad. Zupa i drugie danie, oraz kompot. Bierz, co dają, bo będziesz głodny. Po obiedzie czas na zajęcia własne. Można iść na boisko, siłownię, świetlicę. Jest tylko jedno maleńkie „ale” ‒ o ile masz przewidziane takie wyjście w porządku wewnętrznym i zostaniesz doprowadzony. I oczywiście nie wszystko naraz! Przykładowo, jeśli we wtorek boisko, to w czwartek siłownia. Spacer godzinny przysługuje codziennie. Wolność wyboru polega tylko na tym, że możesz zdecydować bez konsekwencji, czy idziesz, czy nie.

Jak często bywacie w sklepie? Komu nie chce się wstać z fotela i iść na miasto, ten włącza komputer lub smartfona i kupuje przez internet. A ja się cieszę jak dziecko, gdy mogę trzy razy w miesiącu iść do kantyny i coś kupić. O ile mam za co. W tym również większość z nas jest uzależniona od rodziny i najbliższych. A zakupy to kolejny wybór. Można zdecydować i wybrać wśród asortymentu, choć jest go niewiele. Cieszymy się jednak tym, co jest. Dla mnie radością są owoce i warzywa. I nic się nie marnuje. Każdy pomidor jest zjadany w całości, każdy ogórek obrany jak najcieniej, aby zyskać z tego luksusu jak najwięcej. Jestem przekonany na sto procent, że więźniowie są najbardziej oszczędną i najmniej marnującą artykuły spożywcze grupą społeczną. Bo nie mają wyboru. Lepiej zjeść poobijane jabłko, niż je wyrzucić i następnego dnia nie mieć nic. Przecież nie wiadomo, kiedy będą kolejne zakupy i trzeba szanować to, co się ma.

O 18.00 kolacja i godzinę później znowu apel. Tym razem wieczorny, ale procedura z ubieraniem jest identyczna. Ciepła woda w kranie będzie tylko przez godzinę. W tym czasie wszyscy musimy się umyć. Gdy jest się w celi dwu-, trzyosobowej, nie stanowi to problemu, ale gdy w siedmio- czy dziewięcioosobowej… Wyobrażacie to sobie? Masakra! Nauczyłem się pewnych procedur ułatwiających życie. Nabieram więc wodę do wiaderka i myję się dopiero po zgaśnięciu światła. A co, myśleliście, że samemu można włączyć czy wyłączyć światło? Nic z tego. O godzinie 21.30 robi się ciemno, a prąd w gniazdkach „znika” o 23.00.

Cofnijmy się jednak o trzy godziny. Wtedy następuje kolejny radosny moment w ciągu dnia, bo mogę pisać. List jest jedną z form egzystencji, która pozwala mi na decydowanie. Mogę sam podjąć decyzję, o czym chcę pisać, czy pisać szczerze, czy o czymś nie wspominać, czy otworzyć się i przelać na papier najskrytsze myśli. Decyzja jest ważna, gdyż listy podlegają cenzurze i nie zawsze ma się tyle odwagi, aby na przykład pisać o miłości ze świadomością, że ktoś inny niż adresat będzie to czytał.

Pisanie nie ogranicza się do listów czy pocztówek. Czasem piszę również prośbę o zgodę na wykonanie z moich środków przelewu. Choć brzmi absurdalnie, bo kto by pomyślał, że trzeba prosić o zgodę na dysponowanie własnymi pieniędzmi, to tak właśnie jest. To jedna z niewielu namiastek wolności. Dla mnie to coś, co pozwala poczuć się mężczyzną. Poważnie. Wypisując dane odbiorcy, tytuł przelewu, kwotę, numer konta, czuję, że podejmuję własną decyzję. Nareszcie robię coś sam. Choć to minimalne kwoty, bo zarabiając 200 złotych miesięcznie, ciężko jest odłożyć fortunę, jednak gdy wspomogę nimi moją Ukochaną, to wiem, że jestem facetem. Gdy robię prezent dla moich dzieci, wpłacając im na kieszonkowe czy dokładając się do zakupu roweru, dumnie podnoszę głowę jako ojciec.

Gdy zgaśnie światło i się umyję, mogę poczuć namiastkę wolności dzięki… modlitwie, marzeniom, wyobraźni. W myślach uciekam z tego miejsca, codziennie wyobrażając sobie, jak krok po kroku pokonuję dystans dzielący budynki od bramy, jak wchodzę po sześciu schodach i przechodzę przez kontrolę. Następnie mijam funkcjonariusza i staję przed metalowymi drzwiami, które wyznaczają granicę między wolnością a więzieniem. Gdy otwierają się, pierwszy raz od wielu lat nabieram do płuc wolnościowego powietrza. I choć wiatr wszędzie wieje taki sam i taki sam ma zapach, to ten za murem musi być inny. On jest inny, bo wolny. I pierwszy raz mam wybór, czy iść w lewo, czy w prawo. A może usiąść na parkingu i po prostu siedzieć? Sam zdecyduję, bo będę mógł. Tylko że na siedzenie nie będzie czasu, bo już tam ktoś będzie na mnie czekał. Ktoś, z kim wspólnie chcę iść przez resztę życia. Ktoś, dla kogo chcę znowu poczuć się więźniem, ale tym razem z własnej woli i własnego wyboru — więźniem miłości.

Czy nadal myślicie, że nie macie wyboru? Że o niczym nie jesteście w stanie decydować? Zobaczcie, jak bardzo zmienia się postrzeganie życia w zależności od okoliczności. I jak wiele możecie docenić i uszanować, póki to posiadacie. Dziękuję Bogu za wolną wolę i to, że jednak mimo ograniczeń mogę wybierać i już wybrałem między dobrem a złem (choć szkoda, że trochę za późno). Między miłością a nienawiścią. Między życiem a śmiercią. I że mam przy sobie kogoś, kto mnie wspiera i prowadzi.

Michał Leśniak