Idzie nowe! A nawet już przyszło. Zmiany, zmiany, zmiany — jak w jednej z kultowych scen pewnej polskiej komedii z lat siedemdziesiątych. Niestety tym razem nie o komedie chodzi, ale o pryncypia ustrojowe naszego państwa. Choć faktycznie czasem nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
W związku z debatą na temat ewentualnych zmian w ustawie zasadniczej oraz planami utworzenia tzw. mediów narodowych wydaje się, że to odpowiedni moment, aby zabrać głos, choćby na marginesie tej jakże ważnej dla przyszłości demokracji dyskusji.
Zanim sięgnę do zapisów obecnej Konstytucji, gwarantującej wszystkim — przynajmniej formalnie — wolność słowa, chcę podzielić się obawami co do projektu przekształcania mediów publicznych w narodowe.
Przez minione ćwierć wieku, od czasu zmiany ustroju w 1989 roku, starano się — zgodnie z wzorcami demokracji zachodniej — zwrócić państwo ludziom. Stąd przed laty ówczesne media państwowe przemianowano na publiczne, czyli w założeniu stojące na straży interesu obywatela, a nie państwa. Czy wyszło? Oczywiście nie do końca. Powód? Z jednej strony polityczne zawłaszczanie przestrzeni medialnej przez grupy interesu, ale z drugiej brak świadomości społecznej i wiary, że cokolwiek w Polsce można budować i kontrolować oddolnie, czyli obywatelsko. Nadal wielu z nas wydaje się to zbyt naiwne, aby mogło być realne.
Ktoś za nas wybiera tematy i ekranowych bohaterów. Zatem więcej tańca na rurze czy lodzie, a mniej o problemach państwa. Więcej o rolnikach szukających żon, mniej o społecznym wykluczeniu na terenach popegeerowskich
Jak widać, potrzebujemy jeszcze kolejnych dekad, by sformatować rolę władzy jako emanację woli i potrzeb społeczeństwa. Wciąż funkcjonuje codzienne mylenie ról i pojęć na linii państwo — obywatel. Wciąż władza i jej aparat to ośrodek kształtowania nie tylko opinii publicznej ale i rzeczywistości, a przecież powinno być odwrotnie! To przecież my wybieramy i my delegujemy wybrańców, by w naszym imieniu sprawowali władzę. To my czynimy ich posłańcami, ale przecież nie po to, by byli więksi od tych, którzy ich posłali.
Wciąż upatrujemy w urzędnikach i politykach swoistych panów, siebie lokując co najwyżej w roli sług uniżonych czy wręcz chłopów pańszczyźnianych. Chyba genetycznie mamy wpojone przez stulecia, że władzy należy ślepo ufać, a jedno, czego od nas ona oczekuje, to wnoszenie danin, dziś nazywanymi podatkami. Ot, taki przywilej bycia poddanymi! Jak widać, połowie społeczeństwa to w zupełności wystarcza, bo nawet nie idą na wybory, mówiąc: co to zmieni? A pomyśleć, że często to właśnie od ich absencji przy urnach zależy, czy i jak bardzo zmieni się wokół nich rzeczywistość.
Z braku tej demokratycznej czujności i obywatelskiej aktywności władza skrzętnie korzysta i sama decyduje za nas, np. kiedy mamy posłać nasze dzieci do szkół, czy choćby jakiej religii mają się tam uczyć. Teraz przychodzi czas na polityczną reformę mediów publicznych, czy już w zasadzie narodowych. I tu pojawiają się kolejne moje wątpliwości.
Profesor Antonina Kłoskowska, socjolog, zdefiniowała kiedyś słowo „naród” jako zbiorowość, w której naturalne więzi wyrosły ze wspólnoty przekonań i terytorium. W tym właśnie problem z „mediami narodowymi”, które z pewnością będą kierować się, jeśli nie głównie, to w dużej mierze ów „wspólnotą przekonań”. Czyli, jak rozumiem, nadchodzi czas, że media publiczne będą służyć narodowi, a nie obywatelowi, który przecież może nie podzielać wspólnoty przekonań zbiorowości, wśród której żyje. A to już niewielki krok to dyskryminacji i wykluczenia pewnej części Polaków.
A jak się sprawa ma pod obecnymi zapisami? Artykuł 54 Konstytucji mówi, że „każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji (…)”. To mądry zapis, który nie segreguje obywateli według etniczności, narodowości czy wspólnoty przekonań. Jesteś Polakiem i to wystarczy, byś miał takie, a nie inne prawa wynikające z Konstytucji.
I znów pytanie: czy to w praktyce się sprawdza? Oczywiście nie do końca. Niestety, media dość osobliwie traktują ten najważniejszy dokument ustrojowy. Bo czy faktycznie każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz możliwość pozyskiwania i rozpowszechniania informacji? Dlaczego o jednych mówi się dużo, a o innych mniej albo w ogóle? I nie mam tu na myśli pana Kowalskiego czy Nowaka, ale zorganizowane i poważne grupy społeczne, polityczne czy religijne, które wręcz strukturalnie nie mają dostępu do publicznej telewizji, a więc tym samym w powszechnym odbiorze nie istnieją. A jak cię nie ma, to dlaczego mają cię pokazywać? I tak zamyka się błędne koło zależności. No chyba że ktoś w jakimś celu postanowi wyjątkowo od czasu do czasu złamać tę niepisaną regułę, a tak zdarzyło się całkiem niedawno.
Ostatnie wybory parlamentarne pokazały, jak wiele zależy od siły mediów. Jedna z niszowych partii o jednoprocentowym poparciu przez kilkumiesięczną kampanię zaistniała w telewizji łącznie przez osiem sekund (sic!), jednak gdy przez ostatnie trzy dni nagłośniono ją medialnie, nie tylko o mało nie weszła do Sejmu, to jeszcze wyeliminowała z wyścigu do niego jedną z największych sił politycznych w kraju.
Można by więc zadać pytanie, dlaczego w debacie publicznej na co dzień nie uczestniczą (lub czynią to w niewielkim stopniu) środowiska obywatelskie, pozaparlamentarne ruchy polityczne czy w końcu przedstawiciele np. wyznań mniejszościowych, którzy razem wzięci nawet przez kilka lat nie doliczą się tych już symbolicznych ośmiu sekund obecności na szklanym ekranie!
Nie bez przyczyny o mediach mówi się jako czwartej władzy. Niestety często jednak zachowuje się jako jedyna i ostateczna instancja. Choć w założeniu jest ona przecież po to, by sprawować funkcję służebną wobec społeczeństwa i kontrolną wobec głównych ośrodków władzy. Dla porządku przypomnę, że chodzi o władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą.
Wracając do „narodowej wspólnoty przekonań”, wydaje się, że niektórzy już dziś stoją na straży pewnej poprawności i decydują o tym, co mamy prawo wiedzieć, a czego nie musimy. Ktoś za nas podejmuje decyzję o selekcji tematów i doborze ekranowych bohaterów. Chcemy czy nie, tak po prostu się dzieje. Zatem więcej tańca na rurze czy tam na lodzie, a mniej o istocie państwa i jego problemach! Więcej o rolnikach szukających żony, mniej o społecznym wykluczeniu i strukturalnej biedzie na terenach popegeerowskich. Jeszcze więcej transmisji z wydarzeń religijnych, pod warunkiem że określonej denominacji. I w końcu tego samego dnia wszystko o Halloween, nic o Wielkiej Reformacji! Gdyby ktoś mnie spytał, czy to przypadek, odpowiedziałbym: nie sądzę!
Jak widać, obecny stan mediów publicznych nie jest idealny, ale co będzie, gdy w politycznym pochodzie po władzę absolutną — także władzę nad umysłami i sumieniami – wdrożony zostanie projekt „mediów narodowych” wraz ze zmianą Konstytucji? Obawiam się, że wtedy w imię „wspólnoty przekonań” może zabraknąć czasu nawet na te osiem sekund!
Jan Kot