Ostatnimi czasy ludzie skarżą się na nieuzasadnioną brutalność policjantów, widoczną zwłaszcza podczas pacyfikowania różnych demonstracji. Wracają skojarzenia z poprzednim systemem politycznym. Jednak policjanci bywają różni, nawet bardzo.
Henryk od 1997 roku jest na policyjnej emeryturze. Zaczynał jeszcze w milicji. Trafił do niej, gdyż nienawidził złodziejstwa. Było to pod koniec 1980 roku. Po siedmiu latach służby sam odszedł, bo nie mógł się z wieloma rzeczami pogodzić. Zajął się pracą w pasiece. Nie było łatwo. Pojawiły się poważne problemy rodzinne. Chwilami nie chciało mu się żyć. Po co to wszystko? Dla kogo? Jaki jest sens takiego życia? — pytał sam siebie.
Którejś nocy po kolejnym ciężkim dniu wypowiedział słowa: Boże, gdzie jesteś? Zdziwiony odczuł, że ciężar, który go przygniatał, nagle zniknął. Czyżby za sprawą Boga? Zaczął o Nim myśleć. Ale przecież tak naprawdę nic o Nim nie wiedział. Znał tylko jedną modlitwę „Ojcze nasz”, którą wtedy odmówił najszczerzej, jak potrafił.
Biblia i powrót do służby
Niedługo po tym w domu kolegi zauważył Biblię. Poprosił go, żeby zdobył ją też dla niego. Od tego czasu Biblia stała się dla Henryka najważniejszą księgą. Oczywiście nie wszystko od razu rozumiał, ale to przyszło z czasem. Biblia była dla niego jak magnes — nie mógł wyjść z domu, jeśli nie przeczytał choć jednego rozdziału. Czytał rano i przed snem, godzinę lub dłużej. Z postępami w czytaniu Biblii rosło jego uczucie miłości do Boga, któremu chciał być posłuszny.
Był to rok 1995. Milicję przemianowano wtedy na policję. Dawni koledzy zachęcili Henryka, by wrócił do służby. Zapewniali, że teraz jest sprawiedliwie. Wrócił. Skierowano go do wydziału kryminalnego.
Pewnego wieczoru z trzema funkcjonariuszami został wysłany na niebezpieczną interwencję. W pobliskiej wsi ktoś strzelał z broni palnej. W radiowozie milczeli, bo się obawiali. Henryk w duchu pomodlił się do Boga i poczuł ulgę. Na miejscu zobaczyli pijanego pięćdziesięciolatka z dubeltówką. Od godziny co jakiś czas strzelał w kierunku domu sąsiada. Henryk niepostrzeżenie zbliżył się do uzbrojonego mężczyzny na jakieś dwadzieścia metrów. Udało mu się skryć za drzewem. Gdy mężczyzna, nie widząc go, przechodził obok, Henryk chwycił za lufę broni i mu ją wyrwał. Koledzy policjanta założyli pijanemu kajdanki. Wokoło znaleźli ze dwadzieścia ciepłych jeszcze łusek. Henryk się tylko dziwił, że w ogóle się nie bał. Zrozumiał, że to dzięki Bogu.
Innym razem pojechał na miejsce wypadku drogowego z trzema ofiarami śmiertelnymi i czwartą w stanie bardzo ciężkim. Kierowca osobówki nie ustąpił pierwszeństwa i zderzył się z ciężarówką. Z ofiar nie było co zbierać. Henryk pomyślał, że przecież w każdej chwili jego samego może coś takiego spotkać. Jeszcze bardziej przylgnął wtedy do Słowa Bożego, a zwłaszcza do obietnicy Jezusa: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”1.
Kolejna sprawa: próba gwałtu. Poszkodowana mieszkała na wsi. Gdy szła polną drogą na przystanek autobusowy, z lasu wyskoczył nieznajomy mężczyzna, siłą wciągnął ją w głąb lasu i zaczął rozbierać. Broniła się, ale opadła z sił. I wtedy zaczęła żarliwie prosić Boga o pomoc. Po chwili dostrzegła dwójkę dzieci wracających od strony przystanku do wsi. Zdążyła jeszcze do nich krzyknąć. Dzieci zaczęły uciekać, ale napastnik również się przestraszył i uciekł. Opowiedziała o tym podczas zgłoszenia przestępstwa. Jej historia utwierdziła Henryka w przekonaniu, że modlitwa jest najważniejsza. Zaczął modlić się częściej, nie tylko w domu, ale i w pracy, na jej początek i koniec, i przed każdą interwencją. Zrozumiał, że modlitwa dla chrześcijanina jest tym samym co mała radiostacja przy boku policjanta, która umożliwia w każdej chwili kontakt z jednostką macierzystą i wezwanie pomocy. Tak też modlitwa umożliwia wierzącemu stały kontakt z niebiańskim Ojcem, który jest zawsze gotowy do pomocy, pokrzepienia, pouczenia i współpracy. Henryk mocno uwierzył w słowa: „Proście, a będzie wam dane (…). Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje”2.
Dzień święty
W książce Życie Jezusa Ellen G. White Henryk po raz pierwszy natknął się na myśl, że biblijnym dniem świętym jest sobota, a nie niedziela. To samo odnalazł w wielu miejscach Biblii. Zrozumiał, że Bóg chce, aby zaczął święcił ten dzień, wstrzymując się od wszelkich zajęć. Wtedy jeszcze nie wiedział, że biblijna sobota zaczyna się od zachodu słońca w piątek, a kończy się z zachodem słońca w sobotę. Wkrótce poznał chrześcijan święcących sobotę — adwentystów dnia siódmego. W Bielsku Podlaskim nie mieli wtedy swojego kościoła, więc na sobotnie nabożeństwa Henryk jeździł do ich niedalekiego domu modlitwy w Hajnówce.
Niestety policjanci nie mieli każdej soboty wolnej od pracy. Dlatego Henryk zamieniał się z kolegami na wolne dni. Początkowo się udawało, ale w końcu zaczęli mu odmawiać. Policjant napisał więc prośbę do komendanta rejonowego o wolną każdą sobotę, od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Powołał się na czwarte przykazanie biblijnego Dekalogu nakazujące święcenie szabatu3 i zobowiązał się, że sobotnie godziny służby odpracuje w innych dniach tygodnia, w tym w niedziele. Myślał, że będzie to formalność. Niestety, odpowiedź brzmiała, że musi być do dyspozycji każdego dnia. Postanowił pójść wyżej — napisał do komendanta wojewódzkiego. On też odmówił. Napisał do komendanta głównego policji. W trakcie wszyscy życzliwi radzili, żeby się wycofał, bo się tylko naraża. Nie wycofał się. Wobec braku odpowiedzi po trzech miesiącach napisał do ministra spraw wewnętrznych.
I wtedy wezwał go do siebie w tej sprawie komendant wojewódzki. Henryk opowiedział mu krótko, w kogo wierzy i dlaczego chce należeć do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a komendant „w drodze wyjątku” wyraził zgodę na prośbę o wolne soboty. Ostatecznie Henryk został adwentystą w 1994 roku, dając się ochrzcić przez zanurzenie w rzece Narew.
W pracy Henryk odczuwał coraz większe Boże błogosławieństwa. W dochodzeniach, w których nie było za co się chwycić, nagle po modlitwie ni stąd ni zowąd sprawcy wpadali mu sami w ręce. Często łapał ich dosłownie na gorącym uczynku.
Coraz częściej też rozmawiał z różnymi osobami o Bogu w czasie prowadzenia spraw. Doprowadziło to do zabawnych sytuacji, gdy na przykład podczas interwencji ludzie prosili go o ponowne okazanie legitymacji, nie wierząc, że naprawdę rozmawiają z policjantem. Słyszał wtedy, że powinien pójść na księdza lub że minął się z powołaniem.
Kwestia broni
Jak każdy policjant Henryk miał służbową broń. Tyle że z czasem dostrzegł, że bez niej czuje się o wiele lepiej i nie jest mu do niczego potrzebna. Wolał bardziej ufać Bogu niż kawałkowi żelaza ze śmiercionośnym ładunkiem.
Został mu niespełna rok do uzyskania prawa do emerytury. Pewnego razu na komendę przywieziono młodego mężczyznę z zakrwawioną twarzą po ulicznej bójce. Dyżurny wysłał Henryka z kolegą, aby się tym zajęli. Na miejscu okazało się, że kilku uczestników bójki schroniło się w pobliskim budynku, a pozostali uciekli. Nadjechały posiłki w liczbie plutonu. W budynku odbywała się libacja. Rozpoznał niektórych uczestników — starych znajomych z pokoju przesłuchań. Koledzy odradzali mu, by wchodził do tego budynku — w końcu był bez broni — ale on czuł w sobie wewnętrzny pokój i dziwną odwagę. Wszystko dobrze się skończyło. Wszystkich przepytał, ustalił fakty, poszkodowanych, zabezpieczył miejsce zdarzenia i narzędzia bójki. A przede wszystkim nabrał przekonania, że broń wcale nie jest mu potrzebna.
Pewnego dnia na dziesięć minut przed końcem służby do jego pokoju wszedł przełożony:
— Heniek, szykuj się. Jedziemy na zasadzkę! — rozkazał. — W opuszczonym garażu na mieście jest ukryty skradziony samochód. Sprawcy rozkręcają go na części.
Henryk wziął latarkę, notatnik i radiostację.
— A broń masz? — zapytał przełożony, gdy wyszli z budynku.
— Nie mam.
— Dlaczego?
— Bo ufam Bogu.
— Bóg Bogiem, ale na służbie musisz nosić broń! — przełożony nalegał.
— Nie — uparł się Henryk.
Tego dnia nie ujęli sprawców. Jednak następnego przełożony zagroził mu, że jeśli nie weźmie broni na najbliższą interwencję, to skończy się wnioskiem o dyscyplinarne ukaranie. Sprawa oparła się o naczelnika wydziału kryminalnego, który żądał tego samego — z tym samym skutkiem. Na szczęście pierwszy przełożony zaczął zmiękczać swoje stanowisko. Po paru dniach Henryk dostał sprawę skradzionego samochodu do samodzielnego poprowadzenia. W aktach było niewiele materiału, sprawców też ani śladu. Trzeba było zacząć od miejsca, gdzie skradziono samochód. Po pierwszych rozmowach z okolicznymi mieszkańcami Henrykowi udało się ustalić domniemanych sprawców. Byli to młodzi chłopcy, którzy początkowo chcieli sobie tylko pojeździć cudzym samochodem, ale potem samochód już nie wrócił na swoje miejsce. Podczas przesłuchania tych młodocianych wyszło na jaw usiłowanie kradzieży jeszcze innego samochodu. W wyniku przeszukań kilku miejsc odzyskano wiele skradzionych części samochodowych. Znów broń nie była potrzebna dla rozwiązania sprawy.
Henryk jednak czuł, że jest w kwestii broni pod obserwacją przełożonych. Jemu to jednak nie przeszkadzało, bo za sprawą Bożej opieki sprawcy przestępstw wpadali w jego ręce jak śliwki w kompot.
Pewnego razu trafił mu się dyżur nocny w patrolu zmotoryzowanym. Dyżurny wyciągnął z szafy pistolet Henryka i stanowczym głosem kazał mu go wziąć.
— Nie wezmę, bo ufam Bogu. Przełożeni o tym wszystkim wiedzą.
— W takim razie nie masz co bez broni iść na służbę. Proszę iść do domu.
Henryk poszedł jeszcze do swojego pokoju, aby zostawić latarkę, notes i kajdanki, ale dyżurny kazał mu jednak wrócić i podjąć służbę.
— Ale będzie cię to kosztowało pół litra, bo nie chce cię podkablować — zażartował dyżurny w obecności kilku kolegów.
— Wódki ci nie postawię, bo za bardzo cię lubię, aby ci stawiać truciznę — odpowiedział mu Henryk.
Wszyscy się uśmiali. Po chwili już jeździli po mieście nieoznakowanym radiowozem. Dostali informację o planowanym włamaniu do pobliskiego sklepu. Na miejscu zobaczyli wybitą szybę w oknie wystawowym, a na parapecie ślad protektora butów. Nieopodal jakiś mężczyzna oddalał się z tego miejsca. Zatrzymali go. Udawał, że o niczym nie wie, ale koledzy Henryka rozpoznali w mężczyźnie człowieka, który niejednokrotnie dokonywał już kradzieży i włamań. Protektor buta też się zgadzał. Kolejna udana interwencja. Kiedy Henryk wrócił na komendę, usłyszał, jak policjanci z dyżurki mówili:
— Widziałeś, jemu pomaga Bóg!
Minęły koleje miesiące. Henryk właściwie mógł już przejść na policyjną emeryturę, ale nie zwalniał się, bo widział wyraźnie Boże błogosławieństwa.
Znów wróciła sprawa broni. Henryk miał mieć nocną służbę ze swoim kolegą Leszkiem. Przed jej rozpoczęciem Leszek zapytał Henryka, czy wziął swoją broń. On sam uzbroił się i w broń krótką, i w długą. Tamtej nocy udali się do miejscowości Orla nieopodal Bielska Podlaskiego. Ktoś zadzwonił, że będzie tam mieć miejsce włamanie do sklepu. Obejrzeli więc tam wszystkie sklepy, kłódki i szyby — były nienaruszone. Wtedy Henryk zaproponował, by pojechali do sąsiedniej wsi, bo był tam sklep, do którego się często włamywano. Ale tam też kłódki, szyby i drzwi były całe. Jednak przy sklepie zobaczyli świeże ślady fiata 126p, a nieopodal na poboczu stał taki fiat bez zapalonych świateł. Wewnątrz siedziało trzech młodych chłopaków. Nie było prawego siedzenia. Na podłodze leżał kij bejsbolowy. Henryk bez lęku wylegitymował ich. Kolega sprawdził bagażnik, a gdy znalazł w nim narzędzia służące do włamań, natychmiast przykuł kierowcę kajdankami do kierownicy. Niebawem cała trójka wylądowała na komendzie. Henryk zaczął przesłuchiwać pierwszego z chłopaków.
— Jestem wierzący. Dlaczego mnie i moich kolegów zatrzymano? — zapytał chłopak.
— Bardzo dobrze, że jesteś wierzący — odpowiedział Henryk — bo ja też.
Zaczęli rozmawiać o Bogu. Policjant uświadomił młodemu człowiekowi, że chociaż ludzie nie widzą wszystkiego, co ktoś robi nocą czy dniem, to jednak Bóg jest wszechobecny i wszechwidzący. I chociaż darzy miłością każdego człowieka, to nie toleruje, gdy ktoś łamie Jego święte prawo. Każdego, kto czyni zło, prędzej czy później dosięgnie sprawiedliwość. Chłopak spuścił głowę. Henryk domyślił się, że pewnie niejedno miał na sumieniu. Później okazało się, że ta trójka dokonała wspólnie prawie osiemdziesięciu przestępstw. Jednak tej nocy zastępcę naczelnika interesowało tylko, czy Henryk miał broń podczas interwencji, czy nie. Jednak ten po udanej służbie się tym już nie przejmował. Cieszył się słowami Pana Jezusa: „Pokój zostawiam wam, mój pokój daję wam; nie jak świat daje, ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze i niech się nie lęka”4.
Kilka miesięcy później Henryk przeszedł na emeryturę. Do dziś jest wdzięczny Bogu za Jego prowadzenie i opiekę.
Oprac. Andrzej Siciński
1 J 11,25-26. 2 Mt 7,7-8. 3 Zob. Wj 20,8-11. 4 J 14,27.
[Opracowano na podstawie wspomnień Henryka Sapiołki].