A dajcie wy mi wszyscy…

488

Nadchodzą święta… Jak zwykle w roli głównej z pieniędzmi — klientem i sprzedawcą. A gdzie jest Bóg i człowiek?

Od połowy listopada rozpoczęła się intensywna kampania reklamowa promująca zakupy prezentów na święta. Jesteśmy namawiani do zakupu na pewno niezbędnego sprzętu RTV i AGD, bo ten, który kupiliśmy rok temu, jest dużo gorszy od reklamowanego, choć dwanaście miesięcy temu słyszeliśmy dokładnie to samo. Należy też pamiętać o seniorach i kupić im suplement diety na poprawienie pamięci, a jeżeli nie możemy zapamiętać jego nazwy, to znak, że nam też jest potrzebny, więc weźmy kilka butelek — będzie taniej. A dzieci? Wszak to z myślą o nich producenci prześcigają się w uświadamianiu nas, że bez nowych słuchawek, tabletu czy interaktywnej maskotki nie wypada wręcz pokazywać się w szkole (lub na lekcji online). Jeżeli martwimy się i boli nas głowa, że zabraknie nam pieniędzy, to po pierwsze są ogólnodostępne rewelacyjne leki na migrenę, o których nieustannie mówią w radiu i telewizji, a po drugie w kilka minut otrzymamy kredyt na wspomniane zakupy. I co z tego, że raty pochłoną połowę naszej wypłaty przez kolejny rok…? Kogo to obchodzi, gdy staropolskie powiedzenie mówi: zastaw się, a postaw się? Najważniejsza jest tradycja! Ale czy na pewno? Czy w tym wszystkim nie ginie gdzieś całe meritum świąt? Gdzie w tym jest Bóg i człowiek? Ja dostrzegam jedynie sprzedawcę, klienta i pieniądze — czyli komercję.

Tamta Wigilia

Patrząc w telewizji na reklamę, w której chłopiec łapie w garść powietrze i wkłada je do słoika, aby dać w prezencie mamie, przypomniała mi się Wigilia sprzed chyba trzydziestu kilku lat. Tak, mogłem mieć wtedy jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Zaczynało już do mnie docierać, że z tym Mikołajem to coś jest nie tak i że za prezentami najwyraźniej stoją dorośli. Wtedy też, po raz pierwszy, postanowiłem zrobić im prezenty. Tylko jakie? Dwudziestego czwartego grudnia z samego rana przyszedł mi do głowy cudowny pomysł. Zdecydowałem, że dam im to, czego najbardziej pragnęli, o czym każde z nich mówiło, i w moim mniemaniu marzyło przez cały rok. Napisałem więc na kolorowych kartkach odpowiednie życzenia i włożyłem je do podpisanych imiennie kopert. Pamiętam, jak trudno było mi napisać na kopercie „Małgorzata” zamiast „mama” oraz „Wiesław” zamiast tata. Nie byłem nauczony zwracać się po imieniu do rodziców. Co innego z babcią, do niej zawsze mówiłem Alusia, przez całe życie. Nie bardzo wiedziałem, jak umieścić koperty pod choinką, by zachować element zaskoczenia, więc ukryłem je pod dywanem, tuż obok drzewka.

Po wspólnej, uroczystej kolacji poproszono mnie, abym wyszedł z psem na podwórko. Już wiedziałem, co się święci — chcieli podłożyć prezenty, że niby był Mikołaj. Dzielnie udawałem, że nie chce mi się, ale oczywiście ubrałem się i poszedłem. Po kilku minutach wróciłem i od drzwi przywitały mnie radosne okrzyki, że właśnie był Mikołaj i zostawił prezenty. Usiadłem obok choinki i zacząłem je rozpakowywać. Każdy udawał zaskoczonego, że coś dostał, ale dla mnie najważniejsze było podłożenie kopert. Udało się wyjąć je spod dywanu i wręczyć adresatom. No i teraz to dopiero mieli zdziwione miny! Cały dzień czekałem na ten moment, aż na ich twarzach zobaczę autentyczną radość, bo kto nie cieszyłby się z prezentu, o którym mówił cały rok albo dłużej.

Tamto rozgoryczenie

Upływały sekundy, a jedyne, co słyszałem, to jakieś rozgoryczenie, złość. „Co to ma być? To jakieś kpiny? O co tu chodzi?”. Zero radości. Jako dziecko bardzo to przeżywałem i starałem się im wytłumaczyć, co miał na myśli Mikołaj, lecz… byli na mnie źli. Ale sami oceńcie, czy to nie były szczere słowa, które im napisałem…

Pierwsza otworzyła swoją kopertę mama i przeczytała na głos: „DOBRA PRACA”. Od razu skomentowała, że przecież ma dobrą pracę i póki co innej nie szuka. Tata skomentował to, że widać nie taką dobrą i nie wszystkim ona odpowiada, ale to nic w porównaniu z tym, co on otrzymał: „WIĘCEJ CZASU”. Nigdy go dla mnie nie miał. Zawsze coś stawało na drodze, przeważnie właśnie brak czasu, abyśmy gdzieś wyszli, pojechali za miasto. Mam wrażenie, że jestem w stanie zliczyć i wymienić wszystkie wspólnie spędzone chwile: jeden mecz Legii, jeden koncert, jeden wyjazd nad glinianki, kilka niedzielnych wizyt w Horteksie i… nic więcej. Tak więc dałem mu to, czego mu stale brakowało. No i na końcu Alusia ‒ „ŚWIĘTY SPOKÓJ”. Tak o nim stale wspominała i każdego prosiła, żeby jej go wreszcie dał, że powinna się ucieszyć. Ale i babcia nie wyraziła aprobaty dla mojego prezentu. Co zastanawiające, wszyscy zaprzeczali, że w ogóle coś takiego mówili, a jeśli już, to sporadycznie. Czyli przesłyszałem się wielokrotnie przez 365 dni? Może to moja dziecięca fantazja wmówiła mi, aby wszyscy dali babci święty spokój, że tata nie ma czasu pójść ze mną na rower, a mama narzeka na pracę? Nie, nic mi się nie przewidziało! Wiele razy słyszałem te teksty!

Dziwny nawyk

Ten moment, a konkretnie te święta wbiły mi się w pamięć. Żadnych innych z dzieciństwa nie pamiętam. Tylko te spowodowały, że przez kolejne lata nikomu nie robiłem prezentów. Nie dlatego że się obraziłem, po prostu nie chciałem nikogo rozczarować. Natomiast gdy dostawałem od jakiejś cioci czy wujka trzecią identyczną książkę, starałem się cieszyć, jakby była to moja jedyna i wymarzona. Gdy mama kupiła mi buty, a były za małe, twierdziłem, że nie uwierają i są idealne. Najważniejsze, aby nikomu nie sprawić zawodu, bo… doskonale wiedziałem, jakie to przykre.

Jest też druga strona medalu. Robiąc komuś niespodziankę, choćby drobną, boję się odrzucenia. To właśnie dlatego, nim coś kupię ukochanej, dopytuję się, czy na pewno takie kolczyki jej się podobają, czy może być ten pierścionek, czy w ogóle mogę jej coś kupić. Bo nie chcę jej sprawić zawodu. Natomiast sam uwielbiam, gdy ktoś robi mi niespodziankę, bo wiem, że mogę dać mu mnóstwo satysfakcji, ciesząc się z prezentu. I nie ma znaczenia, czy są to buty za dwieście złotych, czy pocztówka za złotówkę. Naprawdę cieszę się ze wszystkiego.

Buduj, nie rujnuj

Jak ogromne znaczenie ma to, co dziecko słyszy w domu. I jeśli nie rozumie pewnych słów od razu, to po wielu latach zastanowi się nad nimi. To działa w dwie strony. Jeżeli stale narzekamy, przeklinamy i wszystko nas drażni, zasiewamy ziarno zgorszenia i beznadziejności życia w młodym umyśle. Jeżeli natomiast dziecko słyszy w domu słowa miłości, czułości, współczucia, to rodzi się w nim empatia i pozytywne myślenie. Dlatego tak istotne jest, aby często i szczerze rozmawiać przy domowym stole nie tylko o tym, co nas boli (choć narzekanie to nasza narodowa cecha!), ale też o radosnych wydarzeniach, o Bogu. Nie wstydźmy się tego, co czujemy i w co wierzymy. I pamiętajmy o tym, że każde ziarno może zakiełkować: jedno następnego dnia, inne po miesiącu, a te, które upadło najgłębiej, nawet po wielu latach. I nie zawsze zrodzą się wspaniałe owoce. Czasem będą to chwasty. Wszystko zależy od nas, od tego, co posiejemy. 

Michał Leśniak