Dla Boga nie ma znaczenia to wszystko, co dla nas staje się przeszkodą w relacjach z ludźmi. Co tak naprawdę ma wierzący do zaoferowania niewierzącemu, i to w sytuacji, w której nie wolno mu nawet mówić o Bogu?
Halina była niewierząca i dość otwarcie o tym mówiła, zwłaszcza po tym, gdy kapelan szpitalny chciał się dowiedzieć, dlaczego nie przyjmuje komunii. Tylko jeszcze jedna pacjentka nie przyjmowała komunii. To było dopiero coś! Rozeszło się po całym dużym oddziale szpitala onkologicznego. Obie też nie chodziły do świetlicy na telewizję, kiedy emitowano program z uzdrowicielem, który spojrzeniem miał skutecznie pomagać chorym. Krótko mówiąc, były dziwowiskiem, bo odrzucały obie moce, które według powszechnie panującej opinii mogły im pomóc. A co wam szkodzi? — pytali chorzy. Przecież nawet jak nie pomoże, mówili, to i nie zaszkodzi. A rak, wiadomo, choroba nieprzewidywalna. Warto szukać pomocy tam, gdzie to tylko możliwe.
Tą drugą, która nie przyjmowała komunii i nie chodziła na „uzdrowicielską” telewizję… byłam ja. W tym czasie, kiedy sale pustoszały i pacjentki, które były w stanie chodzić, szły do świetlicy, miałyśmy trochę czasu dla siebie i na pogadanie.
Halina nie była osobą, którą można było ot tak polubić. Była bardzo wyniosła, niedostępna, owiana zapachem najlepszych kosmetyków, drogich perfum, w świetnych ciuchach jak na warunki szpitalne, często milcząca, gdy inne pacjentki paplały dla zabicia czasu. Nasze rozmowy przenosiły nas w świat za oknami szpitala; nie dotyczyły ani choroby, ani życia szpitalnego, a tym bardziej nie dotykały Pana Boga. Halina wiedziała, że jestem osobą wierzącą, z tak zwanej mniejszości wyznaniowej, ale raz poprosiła, aby nie mówić przy niej o Bogu. No i nie mówiłyśmy. Te nasze pogawędki zbliżyły nas do siebie mimo wielkich różnic w pojmowaniu świata, odmiennych poglądów, a także przepaści religijnej. Ze wszystkich chorych, z którymi leżała na sali pooperacyjnej, wydawała się nam, pacjentkom, najmniej zagrożona zdrowotnie. Nad pozostałymi wisiały ciężkie wyroki i czekałyśmy na ułaskawienie. Halina wyszła pierwsza do domu, ale wcześniej wymieniłyśmy telefony i adresy. W tamtym momencie zastanawiałam się, czy kiedykolwiek do siebie zadzwonimy.
Minął ponad rok, kiedy pewnego dnia w słuchawce telefonu usłyszałam głos, którego nie poznałam. To była Halina, ciężko chora i przestraszona. Kiedy wsłuchałam się w to, co do mnie mówiła, a zwłaszcza w słowa „źle ze mną”, zrozumiałam, że sytuacja jest krytyczna. Nie wiedziałam jednak, dlaczego zadzwoniła do mnie, i zapytałam, w czym jej mogę pomóc.
— Jesteś jedyną osobą — powiedziała — której nie wstydzę się zaprosić do domu. Nikt już do mnie nie przychodzi. Gdybyś mogła mnie odwiedzić, byłabym ci wdzięczna.
Halina nie mogła wiedzieć, że wtedy, kiedy zdecydowała się do mnie zadzwonić i odnowić znajomość, pracowałam już jako wolontariuszka w domowym hospicjum onkologicznym. Czyżby to był przypadek? Umówiłam się na spotkanie i następnego dnia pojechałam do Haliny. Kiedy ją zobaczyłam, przeżyłam szok. Gdybym nie wiedziała, że to ona, nie poznałabym jej. Z pięknej, dużej i wysokiej kobiety, o bujnych kiedyś włosach ufarbowanych na ciepły brąz, uczesanych w stylu Sofii Loren, nic nie zostało. Wychudzona, z niedawno odrośniętym siwym jeżykiem na głowie, siedziała w szerokim łóżku, podparta poduszkami, obłożona wokoło wszystkim, co potrzebne w ciągu dnia. W kącie pokoju stał wózek inwalidzki. Domyśliłam się, że sama nie jest w stanie chodzić. Kiedy się przywitałyśmy, poprosiła, abym usiadła w miejscu, do którego nie dochodził przykry zapach jej ciała. Była już bardzo okaleczona, po kilku operacjach udrażniających przewód pokarmowy, a z obu boków wystawały cewniki wprowadzone bezpośrednio do nerek.
— Teraz rozumiesz — powiedziała — dlaczego nikt do mnie nie przychodzi. Oprócz znajomych, którzy nie wytrzymują mojego zapachu, odmówili też manicurzystka, pedicurzystka i na koniec masażysta, jak tylko dowiedzieli się przez telefon, że już nie wstaję i że mam raka. Zostałam sama.
Zapytałam, czy zgodziłaby się, aby ją i dom otoczyć opieką hospicyjną, i wytłumaczyłam, jak to będzie wyglądać. Zgodziła się na wizytę lekarza i tylko moją obecność. Nie zgodziła się na drugą wolontariuszkę ani na wizytę duchownego. I tak rozpoczęła się nasza droga ku nieuchronnemu końcowi.
Moje wizyty były coraz częstsze i dłuższe, bo stan Haliny gwałtowanie się zmieniał i nie mogła pozostawać sama, kiedy mąż był w pracy. Czekała z napięciem na przyjazd z zagranicy jedynej córki wraz z wnuczką, której jeszcze nie widziała. To oczekiwanie dodawało jej sił do codziennej walki ze słabościami i pomagało zaakceptować potęgującą się zależność od innych.
Halina była twarda, nie użalała się nad sobą, ale nie mogła pogodzić się z okaleczeniem ciała, nie akceptowała swojego zmienionego wyglądu i nie pozwalała sobie pomóc. Nie życzyła też sobie współczucia z mojej strony, nie pozwalała się ani dotknąć, ani przytulić. Zagniewana, obolała, zastygła w cierpieniu, niedostępna.
Każdego dnia, kiedy stawałam przed drzwiami jej apartamentu, modliłam się, aby unieść to, co zastanę po wejściu do środka. Miałam też wrażenie, jakby Bóg kładł mi na ustach rękę z zakazem mówienia o Nim. Robiłam swoje i słuchałam. Pewnego dnia, kiedy Halina nie mogła już sama poradzić sobie ze swoim ciałem, musiałam zrobić to ja. Wtedy zobaczyłam, jakim straszliwym cierpieniem dla niej jest to, że obca osoba odbiera jej intymność, wchodzi w niedostępną dotąd sferę, narażona jest na znoszenie tego, co dla niej stało się powszedniością. Tego też dnia, kiedy wracałam do domu, zatrzymała przez chwilę moją rękę, popatrzyła mi w oczy i powiedziała:
— Pomódl się o mnie, proszę, do tego swojego Boga.
— Na pewno to zrobię — odpowiedziałam. — Cały czas to robię.
Jeszcze tego dnia wieczorem przyjechała ukochana córka Haliny z maleńką córeczką, niemowlakiem. Halina odżyła na kilka godzin, cieszyła się córką i wnuczką, wydawało się, że choroba zatrzymała się, ale wkrótce nastąpił kryzys. Pod koniec następnego dnia Halina zaczęła umierać. Zupełnie nieprzygotowana na taką gwałtowną zmianę córka wpadła w panikę i zadzwoniła po mnie. Pojechałyśmy z lekarką, która po zbadaniu chorej, szepnęła mi do ucha: „Nic tu po mnie”. Zaczęła się agonia. Halina w przebłyskach świadomości wiedziała, że umiera. Ogarniał ją strach przed nieznanym i w rozpaczy krzyczała, że nie chce umierać. Krzyk zamienił się w skowyt.
Wtedy po raz pierwszy, w tym strachu, Halina pozwoliła wziąć się za rękę. Usiadłam obok niej na łóżku, wzięłam jej rękę w moje dłonie, oparłam głowę o jej podkurczone nogi i zaczęłam się modlić do Boga, jednocześnie kierując moje myśli do niej, w nadziei, że te niewypowiedziane słowa Bóg w wiadomy sobie sposób przekaże prosto do jej serca. Mówiłam do niej w myślach: Nie bój się, Bóg jest z tobą, Bóg jest tutaj z nami, to On pomoże ci unieść ten ciężar umierania…
W pewnej chwili zapanowała cisza. Halina uspokoiła się, zaczęła miarowo oddychać, twarz wypogodziła się, zapadła w spokojny sen. Nadal trzymałam jej rękę, ale podniosłam głowę i zobaczyłam, że przy jej łóżku klęczą zatopieni w modlitwie mąż i córka. Po chwili podnieśli się z kolan, sami zdziwieni tym, co się wydarzyło. Córka Haliny powiedziała:
— Boże, już nie pamiętam, kiedy się modliłam, ale wiem na pewno, że tu z nami jest Bóg.
Bóg był z nami. Otoczył opieką swoje umierające niewierzące dziecko i całą jego rodzinę. W spokoju przeprowadził ich wszystkich przez mękę umierania. Halina umarła w spokoju, który widoczny był na jej pięknej twarzy, wolnej już od cierpienia, wstydu oraz uczucia poniżenia i odrzucenia przez ludzi.
Długo myślałam o Halinie, splocie okoliczności i wydarzeń, które spowodowały, że stanęłyśmy na swojej drodze. Ta cała historia przypomniała mi słowa Jezusa, który przestrzegał swoich uczniów, aby nikogo nie sądzili i pochopnie nie wyrokowali. Przypomniała mi też, że dla Boga nie ma znaczenia to wszystko, co dla nas staje się przeszkodą w relacjach z ludźmi. Co tak naprawdę ma do zrobienia wierzący z niewierzącym, któremu na dodatek nie wolno mówić o Bogu?
Barbara Niemczewska