To nie sen! To miłość!

2003

Poniższy tekst został nadesłany na konkurs pt. „Więzienne marzenia”, zorganizowany wśród osadzonych w zakładach karnych.

Moim największym marzeniem jest… Ale bzdura! Przecież chyba jak każdy osadzony chciałbym jak najszybciej opuścić więzienie i stać się znowu wolnym człowiekiem. Ale czy aby na pewno o tym marzę? Czy chcę być wolny? Czy „wolny” zawsze oznacza to samo? Czy można marzyć o tym, aby nie być wolnym?

Czas nie do cofnięcia

Zawsze pragnąłem spotkać się z moimi dziećmi i móc je przytulić, pocałować, przeprosić, że przez moją bezmyślność wychowywały się bez ojca, bo trafił do więzienia. Szybko jednak okazało się, że one chcą mieć ze mną kontakt, chcą, abym pisał do nich, dzwonił, ale wcale nie chcą się ze mną widzieć. Upierałem się, walczyłem w sądach o należne mi prawa, ale z biegiem czasu zaniechałem tego. Nie dlatego że przestałem je kochać, ale dlatego że zrozumiałem, iż moje pragnienie wcale nie musi być marzeniem również dzieci. Cieszę się, gdy je słyszę w słuchawce, gdy się śmieją, żartują i jestem zadowolony, że w ogóle chcą mnie znać. Pewnie kiedyś przyjdzie taki dzień, że usłyszę: tato, to może przyjedziemy do ciebie…

Mam też stale świadomość tego, że moje dzieci w każdej chwili mogą się spotkać ze mną, gdy tylko będą tego chciały, ale syn i córka Mariusza, który przeze mnie zginął, nigdy nie spotkają się z ojcem. A przynajmniej nie na tym świecie. Mógłbym więc marzyć, aby cofnąć czas, aby Mariusz nie zginął. Mógłbym, ale mam czterdzieści dwa lata i doskonale wiem, że jest to niemożliwe.

Marzę o tym, aby babcia i mama dożyły mojego wyjścia na wolność. Chciałbym móc im okazać należny szacunek i zadbać o nie. Niestety, nie miałem możliwości pomóc mojej młodszej siostrze, gdy przegrywała walkę z rakiem. Trwało to zaledwie dwa miesiące. Dwa krótkie miesiące przepełnione dla niej potwornym bólem, szpitalną samotnością i niemocą paraliżu, a dla mnie dwa miesiące nieefektywnego czekania i… niczego więcej.

Tęsknota za miłością

Natomiast jest jedno marzenie, które z każdym dniem staje się coraz bardziej realne. To marzenie o prawdziwej miłości. Przez dziesięć lat wydawało mi się, że jako kryminalista, człowiek społecznie potępiony za dokonanie przestępstwa, nie zasługuję już na miłość. Bardzo tego chciałem, chciałem się zakochać i być kochanym, ale… No właśnie, zawsze pojawiało się jakieś „ale”.

Każdą nową znajomość zaczynałem od szczerości — nigdy nie ukrywałem, jaki mam wyrok i za co. No bo jeśli ma się człowiek z kimś związać, to przecież nie może budować związku na podwalinie kłamstwa! Kiedyś myślałem zupełnie inaczej i poniosłem srogie konsekwencje, więc jako homo sapiens uczący się na własnych błędach uznałem, że dość z blefowaniem i obłudą. Jestem tym, kim jestem: nie modelem z pierwszych stron kolorowych gazet, nie milionerem z rankingów Forbesa, ale łysiejącym, ponadczterdziestoletnim rozwodnikiem z dużym wyrokiem i jeszcze większym zadłużeniem na koncie. Odpisywałem na liczne anonse towarzyskie, sam dawałem ogłoszenia do gazet, starałem się nawiązywać znajomości poprzez kolegów. I co? Jeden, dwa, czasem trzy listy zwrotne, ale nigdy nie mogłem się zdecydować, czy warto się zaangażować. A to dziewczyna za młoda, a to kobieta zbyt dojrzała, a to znowu coś innego mi nie pasowało albo szybko ona uświadamiała sobie, że to nie to. Nigdy przez te dziesięć lat nie poczułem takiego prawdziwego zewu serca, nigdy nie zaświtało mi nawet przez moment: tak, to ona! W końcu odpuściłem sobie i pogodziłem się z faktem, że jest mi pisane zostać samotnym facetem albo liczyć na jakiś cud. No i cud się zdarzył!

Cud

W sierpniu 2015 roku wysłałem tekst do jednego z wydawnictw. Była to historia mojego życia opatrzona kilkoma fotografiami, wierszami i fragmentami scenariuszy sztuk. Dość szybko otrzymałem odpowiedź z wydawnictwa, że tekst zostanie wydany, ale najpierw musi przejść korektę. Drogą listową trwałoby to wieki, ale w dzisiejszych czasach mamy przecież internet. Tak więc rozpocząłem mailową korespondencję z panią korektor. Zaskoczyło mnie, bo bardzo pozytywnie wyrażała się na temat tego, co napisałem. Dowiedziałem się, że jest moją rówieśniczką, też pochodzi z Warszawy, a nawet przez kilka lat mieszkaliśmy zaledwie kilka kamienic od siebie! To mnie ośmieliło i poprosiłem ją, czy mogłaby pisać do mnie bez przedrostka „pan”, bo tak będzie dużo wygodniej. Do tej pory nasze maile zaczynały się od zwrotów: „Szanowny Panie Michale!” czy „Dzień dobry Pani Iwono!”. Zgodziła się i zaproponowała to samo. Od tej pory nagłówki wyglądały znacznie milej: „Cześć Iwona!”; „Cześć Michał”. Z przyczyn formalnych i technicznych nasze, a głównie moje wiadomości były ograniczane do minimum i jak najbardziej miały charakter służbowy. W styczniu na końcu maila dotyczącego czcionki i formatu przeczytałem krótkie zdanie: „PS. Ale chciałabym Cię usłyszeć, wiesz? Pozdrawiam”. Tylko i aż tyle. Natychmiast odpisałem, że kwestie techniczne pozostawiam redakcji i załączyłem prośbę o numer telefonu. Przysłała! Kilka dni później zadzwoniłem. Bałem się potwornie, bo przecież nie rozmawiałem z obcą kobietą od wielu lat, a jednocześnie czułem, że Iwona wcale nie jest mi obca. Nigdy jej nie widziałem, nie znałem jej praktycznie wcale, ale czułem coś niesamowitego do tej kobiety. Nie potrafiłem wyjaśnić logicznie co to jest, ale wiedziałem, że coś ważnego dzieje się w moim życiu. Jej anielski głos w słuchawce, jej spokój, opanowanie sprawiły, że miałem ochotę stać tak i rozmawiać godzinami. Niestety, przysługujący limit dziesięciu minut szybko minął i jedyne, co mogłem zrobić, to zapewnić ją, że napiszę długi list. I tak też się stało. Usiadłem przy stole i pisałem, pisałem, pisałem. Na odpowiedź czekałem dwa tygodnie. W tym czasie był kolejny telefon i znowu smutek po niespełna kwadransowej rozmowie, że czas tak nieubłaganie mija.

W połowie lutego pierwsze widzenie przez Skype’a. Znowu potwornie się denerwowałem. Ale nie tym, kogo zobaczę po drugiej stronie monitora, lecz tym, jak ona mnie odbierze. Znała mnie jedynie ze zdjęć i mogłaby się rozczarować, widząc mnie w pewnym stopniu „na żywo”. Gdy uzyskałem połączenie, zamurowało mnie. Ujrzałem najpiękniejszą kobietę na świecie, dojrzałą, rozsądną i przede wszystkim życzliwą. To właśnie wtedy, podczas tych trzydziestu minut pierwszy raz powiedziałem jej: „Kocham Cię!” i również wtedy padła obustronna deklaracja, że będziemy razem.

Pragnienie niewoli

Od tamtego dnia minęło pół roku. Dla jednych to szmat czasu, dla innych kropla w morzu. Dla mnie ten czas jest nie do obliczenia, bo to najcudowniejszy okres w moim życiu i z każdym dniem staje się jeszcze piękniejszy. Piszę codziennie listy i wysyłam ich systematycznie po cztery w tygodniu. W odpowiedzi otrzymuję kilka stron maszynopisu rozpoczynających się słowami: „Dzień dobry Kochanie! Mój Ukochany! Mój Najdroższy…”. Dzwonię do niej co tydzień, spędzamy minimum trzy godziny co miesiąc, siedząc przy stoliku, trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy. Każdy skradziony pocałunek jest naszym sekretnym skarbem. Rozmawiamy i piszemy o wszystkim — o tym, co miłe, przyjemne, o tym, co nas boli, co smuci, jak planujemy przyszłość, gdzie zamieszkamy, gdzie wspólnie wyjedziemy. Jesteśmy przede wszystkim szczerzy wobec siebie i bezgranicznie sobie ufamy. W takim stopniu ja Iwonie, jak Iwona mnie. I nareszcie buduję związek na podwalinach prawdy i szczerości, a nie kłamstw. Chcę jeszcze wspomnieć, że w kwietniu wręczyłem jej pierścionek zaręczynowy, który ku mojej radości i zaskoczeniu wielu osób przyjęła. Ale ślub planujemy dopiero po opuszczeniu zakładu, bo są pewne wydarzenia w życiu ludzi, które nie powinny się w żadnym wypadku kojarzyć się z kratami. Co do tej kwestii oboje się zgadzamy.

Nie mogę uwierzyć w szczęście, które mnie spotkało, i stale wydaje mi się, że to tylko sen, z którego nie chcę się obudzić. Lecz gdy podpisuję odbiór listu, gdy czytam nagłówek „Mój Ukochany!”, gdy czuję zapach jej perfum, wiem, że to jawa! To się dzieje tu i teraz! Moje marzenia się spełniają, bo odnalazła mnie osoba, która nie miała zahamowań, aby pokochać człowieka z przeszłością. Bo dostrzegła we mnie pierwiastek ludzki, choć dawno zapomniany i ukryty. To ona uczy mnie odkrywać na nowo takie wartości jak dobroć, czułość, szacunek, zrozumienie. I przede wszystkim nie pozwala, abym mówił o sobie źle lub za wszystko się obwiniał. Przy niej staję się mocniejszy, lepszy i wartościowszy. Teraz już wiem, co znaczy kochać.

Mam przeszło czterdzieści dwa lata, odbyłem połowę z dwudziestu pięciu lat kary, ale wcale nie chcę być „wolny”. Swoje szczęście paradoksalnie odnalazłem w więzieniu. Oczywiście pragnę opuścić te mury jak najszybciej, ale moim największym marzeniem jest być już na zawsze z Iwoną.

„Czy wiesz, kto o Tobie nieustannie myśli? Kto martwi się, czy nic Cię nie boli, czy masz dobry nastrój? To właśnie ja. Czy wiesz, kto Cię kocha najbardziej na świecie? Wiesz? Nikt nie kocha i nie kochał Ciebie tak, jak ja Cię kocham!” — fragment listu od Iwony.

Bycie z ukochaną kobietą w prawdziwym związku — to dopiero jest wolność! Takiej wolności pragnę i o takiej niewoli marzę…

Michał Leśniak

[Śródtytuły pochodzą od redakcji].

Ramka:

Mam przeszło czterdzieści dwa lata, odbyłem połowę z dwudziestu pięciu lat kary, ale wcale nie chcę być „wolny”. Swoje szczęście paradoksalnie odnalazłem w więzieniu