W jakiej fazie materia — czysta materia — zmutowała się w istoty, które kochają? Czy węgiel i woda, a nawet krew i kości, mogą okazać się ojcami, którzy budują więź ze swymi synami, albo żonami, które kochają swych mężów?
Skulony i obłożony poduszkami na łóżku, na którym powstał z drobinki prochu, siedział mój syn, mój pierworodny. Miał kilka miesięcy; ubrany w bawełniane śpiochy zakrywające jego nieużywane jeszcze podeszwy stóp wyglądał jak dwukilogramowy worek, tyle że miał głowę i uśmiech na oślinionych ustach. Stałem obok niego, trzymając poduszkę, i raz po raz lekko uderzałem jego łysą głowę, za każdym razem, z regularnością naturalnego prawa, powodując tym samym salwy infantylnej radości.
Kiedy tak stałem rozegzaltowany jego radością, nagle fala energii przepłynęła przeze mnie i ogarnęła mojego syna. Gdyby w powietrzu rozpylony był barwnik, byłoby widać, jak strumień energii płynie z mojego ciała i łączy mnie z moim dzieckiem więzią mocniejszą niż kości. Pokój zatrzeszczał naelektryzowany miłością, która przelała się ze mnie i połączyła mnie z moim synem.
Zastanawiam się, jak złożona i skomplikowana machina medyczna zinterpretowałaby taką chwilę więzi? Jako uderzenie dopaminy do płata czołowego? Zwężenie naczyń krwionośnych od góry do dołu wzdłuż rdzenia kręgowego? Gwałtowne wydzielanie hormonów? Podniesiony poziom elektrolitów? Być może. Jednak jestem przekonany, że te fizjologiczne procesy nie są w stanie wyjaśnić tego, co się stało, bardziej niż optyka może wyjaśnić genialną Mona Lisę Leonarda da Vinci.
Tomy rozpraw napisano o tym jednym zdaniu: „Stworzył Bóg człowieka na obraz swój”1, a twierdzenia jednych zaprzeczają twierdzeniom drugich, nawet jeśli jedne i drugie powstały w mądrych głowach noszących tytuł profesorski. Cokolwiek oznacza to zdanie, z pewnością oznacza to, że jako ludzie potrafimy kochać. Jeśli „Bóg jest miłością”2, a my jesteśmy stworzeni na Boży obraz, mój wniosek jest logiczny (jeśli nie jakiś jeszcze).
I tym sposobem dotarliśmy do miejsca, w którym wszelkie naturalistyczne, materialistyczne, a zwłaszcza ewolucyjne teorie więdną i umierają. W jakiej fazie materia — czysta materia — zmutowała się w istoty, które kochają? Czy węgiel i woda, a nawet krew i kości, mogą okazać się ojcami, którzy budują więź ze swymi synami, albo żonami, które kochają swych mężów? Ktoś napisał: „Ewolucja jest bezszwową szatą bez dziur, przez które dusza z wysokości mogłaby przeniknąć do środka”. Zastąp słowo „dusza” słowem „miłość”, która musi pochodzić z wysokości (bo skąd, z elektronów i kwarków?), a zrozumiesz, co mam na myśli.
W paradygmacie przetrwania najlepiej przystosowanych miłość — która jest niczym innym jak poświęceniem się dla drugich kosztem samego siebie — powinna zostać pogrzebana pod dziesięciometrową warstwą gnoju, gdzieś między trylobitami a ramapitekiem. Jest to jedna z tych mutacji, która powinna nas wyplewić podobnie jak stegozaury eony temu. Jak to możliwe, że miłość wgryzła, wdrapała i wcisnęła się na szczyt drabiny ewolucyjnej? Nie zrobiła tego, bo nie ma drabiny.
Miłość ukazuje najwyższy z możliwych ideałów, ponieważ kochając, odzwierciedlamy charakter Boga, który sam jest miłością. Nic z ludzkich rzeczy nie jest bardziej boskie. Dlatego też bardziej niż być kochanymi ludzie potrzebują kochać. Nie bez powodu dwa najważniejsze przykazania to przykazania, by kochać, gdyż przez miłość doznajemy uświęcenia i odrodzenia na Boży obraz.
Jednak nie da się kochać, nie oddając cząstki siebie innym, a ponieważ inni mogą być kapryśni, niegodni zaufania i zmienni, miłość sprawia, że stajesz się podatny na zranienia. Kiedy kochasz, oddajesz najczulszą część swojej duszy, co jest (w najlepszym przypadku) ryzykownym przedsięwzięciem. Jeśli na każde działanie istnieje przeciwna, równa co do wartości reakcja, to dla stopnia, w jakim kochasz, jest nią stopień, w jakim cierpisz.
To oczywiście wyjaśnia krzyż: „Albowiem tak Bóg umiłował świat, że syna swego jednorodzonego dał (…)”3. Stopień, w jakim Bóg umiłował świat, stał się stopniem Jego cierpienia. Nikt nie zna bólu miłości lepiej niż Bóg, ponieważ nikt nie kochał bardziej niż Bóg. Olbrzymią różnicą między nową ziemią a tą obecną będzie, jak sądzę, to, że na nowej ziemi miłość nie będzie obarczona taką ceną. Jezus już ją zapłacił.
Jak dotąd kochamy i cierpimy z tego powodu. Jednak gdy wziąłem na ręce mojego syna, mojego pierworodnego syna, i przytuliłem to chichoczące zawiniątko do piersi, okazało się, że miłość była tego warta, była warta każdej ceny.
Jakie to szczęście, że Bóg myśli podobnie.
Clifford Goldstein