Matki i ich synowie

1570

Mariusa zabijała tajemnicza infekcja. Z kolei syn Carol miał raka mózgu. Obaj zostali wyleczeni — dzięki Bogu, lekarzom i… modlitwom matek.

Marius

Jako czternastolatek straciłem ojca w wypadku. Nie mogłem się z tym pogodzić. Buntowałem się. Zacząłem się zadawać z niewłaściwymi ludźmi. Kilka miesięcy później sam też uległem wypadkowi — złamałem kość udową. Było to w jednym z krajów Trzeciego Świata. Kilka miesięcy spędziłem w szpitalu. Gdy wydobrzałem, musiałem się nauczyć od nowa chodzić, o kulach.

Nieco później mój kościół odwiedziła grupa młodzieży. Czułem się lepiej. Postanowiłem wybrać się z nimi na wędrówkę pieszą z plecakiem przez góry. Jednak następnego ranka nie mogłem wstać z łóżka… byłem sparaliżowany od pasa w dół.

Karetka zabrała mnie do szpitala. W mięśniach rozwinęła się infekcja.  Przez otwór wielkości kciuka zaczął wyciekać jakiś płyn. Każdego dnia czyszczono mi ranę i aplikowano antybiotyki, ale mój stan się nie poprawiał. Lekarz nie miał pojęcia dlaczego. Infekcja posuwała się tak szybko, że za kilka miesięcy mogła przedostać się do szpiku, a wtedy nie miałbym już większych szans…

Gdy to sobie uświadomiłem, płakałem przez całą noc i wołałem do Boga: „Boże, jeśli tam jesteś — a wiem, że jesteś — to proszę, żebyś uratował mi życie. A jeśli to uczynisz, obiecuję, że poświęcę je Tobie”.

Przez następnych kilka dni nic się nie zmieniało, ale którejś nocy przyszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, że ktoś do mnie dzwoni. W telefonie usłyszałem: „Cześć Marius! Jak się masz?”. Nie rozpoznałem tego głosu. To nie był nikt z moich bliskich. Człowiek ten powiedział, że słyszał o moim położeniu i chce pomóc. Dodał, że zna pewnego chirurga ortopedę i że wszystkim się zajmie — bo nas nie było stać na operację.

Nadszedł dzień zabiegu. Na stole operacyjnym spędziłem około godziny. Po operacji mama siedziała przy mnie. Pielęgniarki wchodziły jedna po drugiej i coś sprawdzały, a moja mama, choć nie miała wykształcenia medycznego, czuła, że coś jest nie tak. Sama zaczęła się modlić przy moim łóżku: „Boże, mój mąż odszedł, nie mam już męża… mój syn jest w stanie krytycznym, a lekarze nie wiedzą, co robić. Boże, jeśli zabierzesz mi syna, to będziesz musiał dodać mi wiele sił, bo nie będę w stanie znieść straty mojego męża i syna w tak krótkim czasie. Boże, pokaż mi znak, jeśli masz plan dla mojego syna, to, proszę, zrób coś w tej chwili”.

Mama jeszcze nie skończyła się modlić, a ja już wstałem ze stołu i odrzuciłem maskę tlenową. Spojrzałem na mamę — na jej policzkach wciąż błyszczały łzy — i zacząłem się uśmiechać. Ona też zaczęła się śmiać. Nie mogła uwierzyć własnym oczom — od razu po skończonej modlitwie opowiedziała mi, co się stało. Wstałem tak, jak gdyby Bóg wstrzyknął z powrotem życie do mojego ciała. Odpowiedź na tę modlitwę była niesamowitym doświadczeniem. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Boża odpowiedź na te modlitwy bardzo pewnie zakotwiczyła moje życie w Bogu aż do dziś. W wyniku modlitwy ponownie otrzymałem dar życia.

Mam na imię Marius. Nasze modlitwy zostały wysłuchane.

Carol

W wieku 41 lat mój syn przeszedł 13-godzinną operację mózgu. Nieco wcześniej w modlitwie mówiłam do Boga: „Panie, co będzie z moim dzieckiem? To moje dziecko, moje dziecko… Panie, nie pozwól, aby coś mu się stało. Daj mu przetrwać tę operację”.

W szpitalu poinformowano nas o wszystkich za i przeciw i co się może zdarzyć. Siedzisz tak i się zastanawiasz, czy to się dzieje naprawdę. W końcu nadszedł dzień operacji syna. Udała się doskonale. Pięć dni później syn opuścił szpital i nawet odwiedził mnie.

Dla pełnego wyzdrowienia syn potrzebował jeszcze radioterapii. Wiecie, człowiek boi się, gdy słyszy o tych promieniach przenikających głowę. Zapytano mnie, czy chciałabym towarzyszyć synowi w rozmowie z lekarzami. Chciałam. On też. Onkolodzy wyjaśnili nam wszystko o napromienianiu i jak ono oddziałuje na człowieka. Mojego syna czekało sześć tygodni zabiegów — napromieniania mózgu. Bałam się.

Weszliśmy do małego, ciemnego, dość chłodnego pokoju. Stało tam ogromne urządzenie. Powiedzieli: „Tutaj będzie leżał. A to jest maska, którą założymy synowi. Ma tu różne oznaczenia, bo musimy bardzo precyzyjnie naświetlać”.

Gdy mój syn był gotowy do zabiegu, powiedziałam do Boga: „Panie, powiedziałeś: Proście, wierzcie, a otrzymacie to, o co prosicie. Nie pozwól, aby te promienie zaszkodziły głowie mojego syna. Niech przenikną ją Twoje promienie. Niech usuną to, co niepotrzebne. Ty wiesz, co robić, bo to Ty stworzyłeś mojego syna. Panie, obiecałeś: Wołaj do mnie, a odpowiem ci i oznajmię ci rzeczy wielkie i niedostępne. Boże, okaż swoją potęgę”.

Każdego dnia przez sześć tygodni modliłam się w ten sposób. Terapia wreszcie dobiegła końca. W telegraficznym skrócie: Jestem w San Jose w Kalifornii. O 5.30 dzwoni do mnie syn.

— Byłem w szpitalu Johna Hopkinsa, żeby zrobić rezonans.

— Tak? I jakie są wyniki? — zapytałam.

— No cóż, lekarz powiedział, że wszystko wygląda dobrze.

— Chwała Bogu! Alleluja! — krzyczę do słuchawki.

— Onkolodzy mówią, że napromienianie pomogło.

— Synku, to Jezus był tym, który wszystko kontrolował. To Jego promienie z nieba przeniknęły twoją głowę i zrobiły to, co trzeba. To Jemu należy się chwała.

Powiedzieć tylko tyle: wierzę w to, co może zrobić Jezus. Wierzę w to, co czytam w Jego Słowie: „Wołaj do mnie, Carol, a Ja ci odpowiem i oznajmię ci rzeczy wielkie i niedostępne, o których nie wiesz!”.

Mam na imię Carol. Moja modlitwa została wysłuchana.

Oprac. A.S.

[Opracowano na podstawie: answered.tv/hopechannel.pl w tłum. Piotra Lazara / glosnadziei.pl. Tytuł pochodzi od redakcji ZC]